Nocne kluczenie po dziewiczej tajdze rychło ich zmęczyło, toteż Tomek ucieszył się, gdy Nuczi przysiadł na pniaku. Spoczął obok niego.
— Nasza czeka na księżyc. Ciemno, nasza amby nie widzi — szepnął Gold.
— Czy uda ci się w nocy odnaleźć trop tygrysicy? — także szeptem zapytał Tomek.
— Nasza nie mówić, amba całkiem blisko nasza.
Tomek od razu zamilkł. Jeśli stary tropiciel się nie mylił, należało zachować jak najdalej idącą ostrożność. Zaczął nasłuchiwać; jednocześnie wodził wzrokiem po chaszczach.
Czas dłużył się Tomkowi. Łowił uchem tajemnicze odgłosy płynące z ciemnych głębin tajgi. Po dziewiczym lesie niosły się jakby głębokie westchnienia, pogwary i pomruki przerywane jakimś dziwnym szumem. Gdzieś trzasnęło walące się drzewo, plusnęła woda w bajorze, a potem zapanowała cisza. Naraz dłonie Tomka silnie ujęły sztucer leżący na kolanach. W krzewach dokładnie na wprost niego na króciutki moment zamigotały dwie fosforyzujące iskierki. Tomek złożył się do strzału z biodra. Tygrysica więc przyszła! Gdy jeszcze raz spojrzy, strzeli pomiędzy płonące ślepia. Lecz co to?! Niebieskie ogniki błyskają bardziej na lewo, inne fosforyzują z prawej strony, teraz jednocześnie zbliżają się bezszelestnie. Serce mocno uderzyło w piersi młodzieńca. Skąd się tu nagle wzięło tyle tygrysów?!
Pochylił się, uniósł lufę sztucera. Dlaczego Nuczi nic nie mówi? Czyżby zasnął? Zerknął w jego kierunku. Tropiciel siedział spokojnie na kłodzie, opierając się plecami o drzewo. Stara berdanka nieruchomo spoczywała na jego kolanach. Nie spał. Jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie działo, spoglądał w górę na gałęzie drzew.
“On naprawdę czeka, aż ja wzrokiem zmuszę tygrysy do posłuszeństwa” — przemknęło Tomkowi przez myśl. Użył podstępu, aby nakłonić przesądnego Golda do odszukania tygrysicy w tajdze, i teraz sam wpadł we własne sidła! W jednej chwili zrozumiał, że nie może liczyć na jego pomoc w tej rozprawie.
Już się sprężył, aby powstać na równe nogi, gdy wtem chmary niebieskawych iskierek rozbłysnęły wokoło. Świeciły wśród krzewów, na gałęziach drzew, migotały w powietrzu, nawet trawa u jego stóp skrzyła się niby drgający ognikami kobierzec.
Tomek odetchnął głęboko — rozluźnił mięśnie.
“A niech to licho porwie!” — zaklął w duchu. Omal nie parsknął śmiechem. To maleńkie świetliki [29], zwane robaczkami świętojańskimi, napędziły mu strachu!
Oparł się o drzewo. Dłonią otarł pot z czoła. Zerknął na Golda, czy przypadkiem nie spostrzegł jego pomyłki. Na szczęście Nuczi z zadartą do góry głową wpatrywał się w iskierki tańczące wśród gałęzi drzew.
Świetliki skróciły Tomkowi czas oczekiwania. Wodził za nimi wzrokiem, podziwiał piękną grę miłosną maleńkich chrząszczyków. Samiczki, nie posiadające zazwyczaj zdolności lotu, iskrzyły się siedząc w trawie i tam wabiły swych wielbicieli, krążących w powietrzu ponad nimi. Było to wspaniałe widowisko.
Gdzieś w górze w pobliżu rozbrzmiało naraz potężne hukanie. “Uhu, uhu!” — donośnie rozniosło się po lesie. To puchacz [30], zwany niekiedy w podaniach ludowych królem sów, wyruszył na nocne łowy.
W dali rozległ się głuchy tętent racic: zaraz po nim przetoczył się jękliwy, żałosny ryk jelenia. Gdzieś, znacznie już bliżej, zaszeleściły gałęzie roztrącane przez poroża.
Świetliki zniknęły niemal tak nagle, jak się uprzednio pojawiły. Nuczi drgnął zaniepokojony. Pochylił się i nadstawił ucha.
— Amba idzie... — szepnął po chwili.
Tomek cały zamienił się w słuch. Za nimi szeleściły krzewy. Ręką dat znak tropicielowi, ostrożnie powstał z pnia i przywarł plecami do potężnego drzewa. Nuczi uczynił to samo. Szelest stawał się coraz bliższy. Przytłumiony pomruk rozbrzmiewał w pobliżu, potem zapadła długa, niepokojąca cisza.
Łowcy zatapiali wzrok w czarne chaszcze. Niemal nieuchwytny szelest gałęzi rozległ się znów za ich plecami. Odwrócili się twarzą ku niebezpieczeństwu, stale opierając plecy o drzewo.
— Nie możemy tutaj sterczeć do rana, musimy coś zrobić — po dłuższej chwili szepnął Tomek.
— Teraz robić nic; zaraz będzie księżyc — lakonicznie odparł Gold.
Nuczi dobrze radził. Niebawem pierwsze promienie księżyca nieśmiało wpełzły pomiędzy drzewa. W srebrzystej poświacie pnie i krzewy przybierały dziwaczne kształty. W tej okolicy las nie był gęsty, więc stopniowo robiło się coraz jaśniej. Czas mijał.
— Nasza już może szukać amby — odezwał się Nuczi.
Tomek ze sztucerem gotowym do strzału ruszył za tropicielem, który niemal bezszelestnie zagłębił się w zarośla. Krążył wokół drzewa nisko pochylony. Rękoma ostrożnie rozsuwał gałęzie krzewów, wypatrywał tropów. Trwało to jakiś czas. Tomek już zaczynał powątpiewać w pomyślny wynik nocnych poszukiwań, gdy nagle Nuczi przyklęknął. W skupieniu macał ziemię.
— Tu ruszyła wielka amba, twoja niech dobrze patrzy — cicho oznajmił. Tomek przykucnął. Dłońmi odszukał wyciśnięte ślady potężnych łap tygrysicy.
Gold był niezwykle doświadczonym tropicielem. Gdy natrafił nawet w nocy na świeże ślady, nie gubił ich już później ani na chwilę. Czasem trop był mniej wyraźny na twardszym gruncie, wtedy Nuczi głęboko wciągał nosem powietrze, obwąchiwał krzewy, o które mogło się otrzeć zwierzę, i odnajdując węchem charakterystyczną woń jego ciała, nieomylnie dążył za nim.
Tomek był pełen podziwu dla myśliwskich umiejętności starego Golda. Sam przecież także potrafił tropić zwierzynę, lecz odnalezienie śladów w tak trudnych warunkach było niecodziennie spotykanym mistrzostwem.
Nuczi, dążąc śladami, jeszcze raz obszedł dookoła drzewo, pod którym przedtem czatowali. Był to niezbity dowód, że drapieżnik okrążał ich i obserwował. Tomek nie był już teraz pewny, czy tylko fosforyzujące świetliki stały się uprzednio powodem jego przestrachu.
Spod drzewa ślady tygrysicy zaczęły się oddalać w kierunku obozowiska myśliwych, po pewnym jednak czasie znów zawracały. Obydwaj łowcy idąc za nimi zatoczyli niewielkie koło, a gdy w końcu na własnych, dopiero co pozostawionych śladach odkryli powtórny trop tygrysicy, stanęli przerażeni. Nie mogli mieć jakichkolwiek wątpliwości: tygrysica wywabiła ich z dogodnego do obrony miejsca i obecnie sama skradała się za nimi.
Znajdowali się w niesamowitej sytuacji. Tygrysica mogła się czaić za każdym drzewem czy krzakiem. Tomek przywykły do niebezpieczeństw rychło zapanował nad podstępnie wkradającym się do jego serca strachem. Przecież po to jedynie nakłonił Golda na nocną wyprawę do ostępu, aby stanąć z tygrysica oko w oko. Wsunął kolbę sztucera pod prawą pachę, wskazujący palec oparł na spuście. Był gotów. Teraz spojrzał na Nucziego.
Tropiciel stał lekko pochylony do przodu. Nasłuchiwał, jednocześnie penetrując wzrokiem okoliczne zarośla. Gdzieś w nich czaił się drapieżnik. Nuczi widocznie nie miał zamiaru użyć broni palnej w razie spotkania tygrysicy. Nadżarta przez ząb czasu berdanka spokojnie zwisała na pasie na ramieniu. Naiwny jak dziecko krajowiec zapewne wierzył, że Tomek potrafi wzrokiem nakłonić zwierzę do posłuszeństwa. Zaledwie młodzieniec spojrzał na niego, natychmiast zdał sobie sprawę z własnej odpowiedzialności za rozwój dalszych wypadków. Przysunął się do Nucziego.
— Zrobiłeś swoje, teraz mnie pozwól działać! — rozkazał. — Idź tuż za mną, gdybyś ujrzał ambę, trąć mnie w łokieć.
Tyle było stanowczości w słowach Tomka, że Gold, podniecony niezwykłością sytuacji, bez sprzeciwu uległ jego woli.
29
Świetliki (
30
Puchacz (