— Dobro zwycięża?! — głos brzmiał ponaglająco. Cóż to takiego? Hasło? Obowiązkowe pozdrowienie pacjentów, w ramach psychoterapii? Na wszelki wypadek uśmiechnąłem się i odpowiedziałem grzecznie:
— Dziękuję.
To nie powinno zrazić ani porządnego pomyleńca, ani kogoś, kto przypadkiem nim nie był, tylko sądził, że sam natknął się na wariata. Uprzejmy wariat nie jest niebezpieczny.
Nie okazał rozczarowania. Przeciwnie. Jego twarz pojaśniała. Wielkie orzechowe oczy w oprawie wymodelowanej przez tego samego artystę, który rzeźbił popiersie Nefretete, odnalezione w Tell el — Amarna, spojrzały na mnie przyjaźnie.
— Wyszedłeś stamtąd? — spytał najnaturalniej w świecie, wskazując drzwi kopuły. — Już pracujesz?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc potrząsnąłem głową. Mój uśmiech nieco przygasł. On także jakby zmarkotniał.
— Byłeś dopiero w pierwszym pawilonie — stwierdził.
— Trudno. Wobec tego zechciej mi na razie uwierzyć na słowo, że nie jest ważne, czy postępujesz świadomie, czy nie. Liczy się twoja obecność. Tylko obecność. Chodź — wyciągnął do mnie rękę. Zignorowałem ten gest.
— Miło wreszcie spotkać kogoś, z kim jestem po imieniu — zaryzykowałem. — Jak ten czas leci! Znamy się już… czekaj… — zagrałem zapominalskiego.
— Około dwudziestu lat — jego ręka nadal czekała na moją.
— Widzisz — westchnąłem. — A ja wciąż czuję się właśnie jak dwudziestolatek.
— Jesteś nim… w sensie biologicznym. Przynajmniej tutaj.
Przestałem grać.
— A w sensie psychologicznym nie ma mnie w ogóle — zauważyłem. — Przynajmniej tutaj.
— Tak jakby — uśmiechnął się.
— Niestety — wyraziłem ubolewanie. — Czekam na kogoś — wyjaśniłem.
— Ten ktoś zastanie cię tutaj, kiedy tylko nadejdzie — odparł. — Dla niego i dla wszystkich innych mieszkańców twojego globu wrócisz w tym samym momencie, w którym stąd odlecimy. Dokładnie w tym samym. Czas… — cofnął rękę, żeby wykonać nią bezradny ruch. — Czas…
— Czas bywa niekiedy zdradliwy — pozwoliłem sobie nadmienić. — Całkiem niedawno zniknąłem już raz… na moment. Ale ktoś, kogo tu zostawiłem, musiał na mnie czekać bez mała okrągłą dobę.
— Tamto zniknięcie miało charakter lokalny. Nazwijmy to ograniczonym, albo lepiej: punktowym, zabiegiem strukturalnym. Pozostałeś przecież u siebie, tyle że w wyniku małego, zaplanowanego kolapsu, zresztą o dość nieprecyzyjnych parametrach, chwilowo znalazłeś się na dole.
— Na dole? — wariat wariatowi może zadawać pytania. Ile chce i jakie chce. Nic nikomu do tego. Rozmowa stawała się obiecująca.
— Przepraszam — powiedział szybko. — To taki zawodowy żargon. Z wykształcenia jestem inżynierem geonetykiem, wiesz. Na dole, znaczy: dawniej.
O geonach słyszałem. O geonetyce nic.
— Dawniej? To znaczy, jak dawno?
Znowu rozłożył ręce.
— Kilka lat, kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset. Najprawdopodobniej albo niespełna dwa, albo około osiemnastu. Ale nie wiem. Przecież to zaprogramowali i wykonali twoi ziomkowie. A ja nie mieszam się w wasze sprawy, poza wąskim, ściśle wytyczonym zakresem, bezpośrednio związanym z moim światem. Nie sądź też, że przebywałeś na dole, to znaczy w przeszłości, na pewno akurat dobę. Tu minęła doba, ale tam, dla ciebie, mogły to być tygodnie lub miesiące. Zrozum. Ingerencja w strukturę cząstek, tworzących krzywiznę przestrzeni, operowanie wewnątrz nieliniowej, pozaciągłej równowagi, powoduje… — przerwał, bo zamachałem dłonią, jakbym odganiał osę. Rozmowa przestała być obiecująca. Zaczynał zmuszać mnie do myślenia. Tego tylko brakowało. Wariatom wolno zasypywać się nawzajem zwariowanymi pytaniami, ale nie wolno im męczyć swoich szarych komórek, wewnątrz zachwianej równowagi ich cząstek, tworzących krzywiznę przestrzeni, zajętej przez mózg. Pora kończyć tę farsę.
— Jesteś pewny, że wrócimy dokładnie w momencie, w którym znikniemy? — spytałem.
— Najzupełniej.
— W takim razie znikajmy — zrobiłem krok w jego stronę. Następnie zrobiłem parę kroków, prowadzony przez niego za rękę. Dłoń miał szczupłą i chłodną. W cieniu, po przeciwnej stronie pnia, wszedłem na coś, czego nie było widać. Poczułem mrowienie w stopach, które błyskawicznie objęło całe ciało. Ułamek sekundy później rzeczywiście zniknąłem. Nie. Park, drzewa, pawilony, Ziemia. Ale nie ja. Nie straciłem przytomności. Odniosłem niesamowite wrażenie, że nagle znalazłem się we wnętrzu kolosalnej mineralnej konkrecji, i pędząc, roztrącam sobą nawarstwione w niej ogromne, doskonale przeźroczyste, a zarazem kolorowe kryształy. Kiedy nadlatywałem wszystkie zwracały ku mnie wydłużone szpice, świecące jak słońce, oglądane przez stos najróżniejszych pryzmatów. Jednak żaden nawet mnie nie musnął. Kryształy zbudowane z powietrza. Tylko, że powietrza także nie było. Wiedziałem, że go nie ma, choć nie odczuwałem jego braku. Zresztą, cała ta podróż, ten sen, ta fantasmagoria, trwała bardzo krótko. Przyszło mi jeszcze do głowy, że właśnie jestem na dole, jak się wyraził mój piękniś i oglądam czas czy świat od spodu. Więcej nie zdążyłem pomyśleć niczego. Kryształy roztopiły się w jasnym, ale już nie rażącym świetle. Wróciło powietrze. Łagodnym ruchem przesuwałem się znowu nad realnym krajobrazem. Tyle, że nie był to krajobraz Ziemi.
Stałem wewnątrz przeźroczystego, odwróconego kielicha, lub, jak kto woli, dzwonu zamkniętego od dołu szklaną podłogą. Moje palce wciąż obejmowała wąska złota dłoń. Uniosłem głowę. Nie patrzył na mnie. Ślizgał się nieruchomym wzrokiem po pasie lądu. Niczego nie odprowadzał oczami. Lecieliśmy idealnie spokojnie i niezbyt szybko na wysokości mniej więcej stu metrów. Uśmiechał się. Był to piękny uśmiech i każde inne określenie oznaczałoby niezręczność lub pomyłkę. Ale gdybym sam tego nie widział, nie uwierzyłbym, że piękny uśmiech może być równocześnie aż tak bardzo smutny.
Prędko przeniosłem wzrok na krajobraz w dole. Co u diabła. Nie moja twarz, nie mój uśmiech, nie mój smutek. Nie musiałem wynajdować sobie dodatkowych zagadek. Aż nazbyt hojnie darzyły mnie nimi sytuacja i miejsce, w jakich się znalazłem.
Kraina złotej roślinności, złotych budowli, złotych wód i złotych falistych wzgórz. Złote były światło, błękit, powietrze, zieleń, wszystko. A jak coś było już zbyt błękitne, zielone, czerwone czy brązowe, to miało przynajmniej złotawy połysk. I żadnych zgrzytów. To ostatnie dotyczyło również kształtów. Naturalnych oraz sztucznych. Z góry nawet składnice złomu mogą się prezentować jak artystyczne objawienia supermodnych rzeźbiarzy. Tu jednak nie było takich składnic. Nie było fabryk, węzłów komunikacyjnych, lotnisk, portów, mostów, sieci dróg. Jak okiem sięgnąć śladu czegoś, co wskazywałoby na obecność przemysłowej bądź miejskiej aglomeracji. Cały obszar był łagodnie pofałdowany i cały pokryty luźno stojącymi domkami podobnymi do buduarowych abażurów. Wszystkie miały dachy porośnięte trawą i jakimiś zwisającymi pnączami. Wszystkie wykorzystywały rzeźbę terenu tak, żeby nie psuć jej naturalnej harmonii, i żeby sąsiedzi nie musieli nawzajem na siebie patrzeć. Nad dyskretnymi ścieżkami dyskretnie polatywały nieliczne jajowate wehikuły, odcinające się od tła jedynie nieco jaśniejszym odcieniem złota. Tu i tam poruszały się drobniutkie postacie. Było ich mniej niż mało. I żadnej się nie śpieszyło.
— Gdzie jestem? — spytałem.
Puścił moją rękę.
— U mnie — odrzekł. — W moim świecie. My nazywamy tę planetę… zresztą, to śmieszne. Jedyny sensowny przekład brzmi: Ziemia.