Выбрать главу

Cywilizacja, która grając o swój los, obstawiła jedno jedyne pole. Co zrobić z naiwniutką, brodatą bajką dla starszych, która raptem ogarnia człowieka w postaci jak najbardziej realnej rzeczywistości?

— Skąd w takim razie biorą się u was inżynierowie? — spytałem.

Uniósł brwi. Jego oczy zalśniły.

— Bakcyl poznania — rzekł. — Niemal nieśmiertelny, jak te mikroorganizmy, które można ożywić, pomimo że tkwiły w skale miliony lat. Drzazga zbyt głęboko tkwiąca w kodzie genetycznym rozumnej istoty, by dało się ją wyrwać, nie unicestwiając całego człowieka. Przez jakieś dwa pokolenia rzeczywiście brakowało kandydatów. Teraz jest ich sporo. Stale więcej.

— Widzisz. Zresztą, wspomniałeś, że sam jesteś inżynierem. Nie sprawiasz wrażenia kogoś wyrzuconego poza nawias społeczności?

— Nie pracuję jako inżynier. Oficjalnie jestem inspektorem. Tak jak ty.

— No, no — mruknąłem, bo cóż mogłem powiedzieć. — Inspektorem? — prędko podniosłem głos, żeby zagadać własne myśli. — Czego? Policji? Zresztą wszystko jedno. Jak na inspektora wyrażasz się co najmniej dziwnie o waszym ładzie publicznym i w ogóle o waszym świecie. Prowokator? Nie, bo ja przecież nie podlegam tutejszym prawom. Tym samym nie mogę ich łamać, ani też ponosić odpowiedzialności za mimowolne gafy. Nie przywoziłbyś mnie specjalnie z Ziemi, żeby na siłę stworzyć pretekst, pod jakim znalazłbym się w miejscowym, zapewne złotym, kryminale. Więc już nic nie wiem.

Uśmiechnął się blado.

— Gdybym rzeczywiście był prowokatorem lub przynajmniej uczciwym szpiclem, zapewniam cię, że nie musiałbym szukać pretekstów, by cię aresztować. Właśnie ciebie i właśnie tutaj. Z dwiema poprawkami. Po pierwsze nie mamy, jak się wyraziłeś, kryminałów. Na przestępców czekają jedynie ustronne sanatoria z fachową obsługą. Po drugie, aresztowałbym nas obu. Zawiniłem bardziej niż ty. Ja podlegam miejscowym prawom. Widzisz przed sobą odszczepieńca. Zdrajcę. Autorzy waszych powieści sensacyjnych nazwaliby mnie agentem działającym na dwa fronty. Wyrażam się o naszym ładzie społecznym tak a nie inaczej, ponieważ go nienawidzę. To złe słowo. Myśląc o nim czuję to, co czuje się myśląc o śmierci. Od dwóch wieków panuje tu zastój. Trwamy w ułudach. Rozumiesz, co to znaczy? Że giniemy. Próbuję walczyć z tą śmiercią. Należę do wtórnie zbuntowanych. Dlatego między innymi znowu cię tu przywiozłem. Chwytam się każdej, bodaj najniklejszej szansy.

„Inspektorem, jak ty”. „Znowu cię przywiozłem”. Znowu. Cholera. Spokojnie. A mój dobry nastrój? Humor? Bawmy się dalej.

— Powiedziałeś, że… zaraz… o, właśnie. „Należę do wtórnie zbuntowanych”. Tak? — spytałem.

Skinął głową.

— Miałeś na myśli jakąś organizację? Grupę? Jeśli jest was dostatecznie dużo…

— Jest nas garstka i nie mamy organizacji. Na upartego można by nas nazwać grupą. Ale to dotyczy tylko, że tak się wyrażę, aktywnych zbuntowanych. Biernych, którzy widzą i pojmują, co się dzieje, jest mnóstwo. Są bierni, bo czują się bezsilni. Zaraz ich poznasz. Chodź.

— Poczekaj, niech się trochę rozejrzę — przystopowałem go, żeby zyskać na czasie. Nie miałem najmniejszej ochoty zawierać znajomości ze zbuntowanymi, obojętnie, aktywnymi czy biernymi. Jeden najzupełniej mi wystarczył.

Zagryzłem wargi, ściągnąłem brwi i zacząłem się pilnie rozglądać.

Jednakże już po chwili przestałem udawać. W końcu nawet wariat nie co dzień ma okazję przyglądać się życiu na obcej planecie.

Tak. Tu naprawdę wszystko i było inne, i nie było.

Moja Ziemia nie cała jest pokryta małymi, łagodnymi wzgórzami, płynącymi od horyzontu do horyzontu jak fale piasku na pustyni, ale nietrudno na Niej znaleźć obszary dokładnie tak samo pagórkowate i monotonne. Trawa ma złotą barwę, niemniej jest trawą. Posiada identyczne źdźbła jak trawa w parku z szarymi kopułami. Domów o tak pięknych liniach, aż tak doskonale harmonizujących z naturalną rzeźbą terenu, zawsze schowanych jeden przed drugim, zawsze patrzących w różne strony świata, u nas nie ma. Lecz te ich absolutnie doskonałe kształty, rozmiary, okna, drzwi i rozmaite drobne szczegóły zdawały się zapraszać człowieka do swych cichych wnętrz. Po prostu człowieka, nie jakąś tam istotę skądsiś. Drzewa. No, drzewa były inne. Przypominały monstrualnie rozrośnięte, ząbkowane szpikulce. Z kolei widoczne wśród liści kwiaty wyglądały jak lampy. Gładkie, kuliste, rozjaśnione. Każde drzewo wyrastało z kilku pni. Trzech, czterech, nawet pięciu. To znaczy, tyle pni podtrzymywało jedną wspólną koronę, kolosalną, najeżoną czapę, dodatkowo przybraną gronami przydeptanych, złotych butów, związanych ze sobą sznurowadłami. Pewnie owoce. Ale przy tym wszystkim te drzewa były ładne. Mnie się podobały. A fakt, że jak tylko na nie spojrzałem, przyszły mi na myśl ziemskie osty, też o czymś świadczył.

Wreszcie ludzie. Naturalnie, nie lu… e tam. Właśnie, że ludzie. Jak niby o nich myśleć? Tak samo, jak ten glob jest Ziemią. Przekładając z łaciny na polski żaden tłumacz nie powie, że Italię Cezara i Cicerona zamieszkiwały homy. Bzdura.

W moim polu widzenia było ich zadziwiająco wielu. Zważywszy, że wylądowaliśmy w dość głęboko wciętej gwiaździstej bruździe między zabudowanymi wzgórzami, która jak na tutejsze warunki zasługiwała na miano wąwozu, można nawet mówić o tłoku. Wszyscy spoglądali w jednym kierunku. Tam, gdzie domy znikały, pagórki przechodziły w równinę, a zza garbu ostatniego wzniesienia wyzierał fragment kolistej budowli.

Ludzie byli piękni i młodzi. Tak określiłem ich w duchu i mnie samemu zabrzmiało to jak dowcip. Nic na to nie poradzę. Byli po prostu piękni i młodzi. Wszyscy.

Ubierali się tak samo lub prawie tak samo jak mój przewoźnik, a obecnie przewodnik. Trzewiczki, szarawary. Kloszowe bluzki, przypominające krótkie domina, wykonane z najdelikatniejszej satyny. Ich twarze posiadały zapewne indywidualne rysy, ale ja musiałbym podbić któremuś oko, żeby potem móc go odróżnić od pozostałych. Jeśli były tutaj kobiety, mógłbym się co do tego upewnić jedynie przy użyciu rąk. Jednakowe brody, usta, oczy i czoła. Jednakowe, jednakowo ułożone włosy. Właściwie, trochę to dziwne. Piękno należy do ich podstawowych wartości. A przecież piękno jest zawsze subiektywne i nie może się obyć bez pewnej rozmaitości. Na równi z pięknem cenią harmonię. Zgoda, lecz tonalny, melodyczny akord, nawet komuś najgoręcej rozmiłowanemu w harmonii daje więcej estetycznej satysfakcji niż pojedynczy dźwięk. Tu drgała jedna struna i unosił się jeden głos. Złoty, ale jeden.

Czy poczucie piękna stanowi akurat tę rzecz, która tutaj jest rzeczywiście inna?

— No co? — odezwał się mój towarzysz. — Przyjrzałeś się? Możemy już iść?

— Dokąd? — spytałem bez entuzjazmu.

— Tam — wskazał budowlę za ogrodzeniem. Żeby szukał pięć lat, nie mógłby wybrać bardziej pociągającego kierunku.