Выбрать главу

— Tam? — uśmiechnąłem się jak ktoś, kto wie, że z niego żartują. — Tam nie wolno. Spójrz na ludzi. Wszyscy tam patrzą, ale nikt nie rusza się z miejsca. Nie nabierzesz mnie.

— Wcale cię nie nabieram. Im nie wolno. Muszą czekać, dopóki ich nie wywołają. A kiedy ich wywołają, pobiegną jak na wyścigi. Prosto w pułapkę.

— Pułapkę? — powtórzyłem z niedowierzaniem. — Na mnie sprawiają wrażenie, jakby spodziewali się czegoś przyjemnego.

— Bo tak jest. Wspominałem ci o naszym biurze emigracyjnym. Wszyscy, których tu widzisz, zgłosili chęć opuszczenia Ziemi. Zapisali się na listę. Teraz są pojedynczo wzywani i poddawani badaniom lekarskim oraz testom.

— Chcą polecieć gdzieś, gdzie nie sięga władza waszego Centrum? Rozumiem. Ale stoimy tu już dość długo i nie zauważyłem, by ktokolwiek został wywołany. Ta pułapka działa zdumiewająco opieszale. A w ogóle, dlaczego pułapka? Skoro po zwykłych badaniach będą sobie mogli wyfrunąć w dalekie i najdalsze światy, czerwone, żółte, niebieskie, niechby i srebrne, byle nie złote?

— Będą sobie mogli wyfrunąć do miejsc, które nazywamy sanatoriami — odparł. — Nie wysyłamy ludzi poza układ słoneczny. Nie wymkną się tutejszej władzy. O tym wiedzą. Pragną jedynie zamieszkać w bazach produkcyjnych na wewnętrznych planetach, satelitach, bodaj na orbicie. Nie dążą do generalnej zmiany porządku, który ich przytłacza, a który oficjalnie muszą wielbić i wychwalać. Dlatego nazwałem ich biernymi zbuntowanymi. Chcą tylko zmienić swoje własne życie. W przeciwieństwie do Ziemi, świat satelitów i planet jest bowiem światem inżynierów. Tam nie są katami. Obcują z potężnymi kompleksami informatycznymi. Tylko usiąść, pomyśleć, zmodyfikować programy, a zasklepiony horyzont pryśnie jak cieniutka, napięta błona. Otworzą się nowe ścieżki. Nowe, rozumiesz? Są wśród swoich i ocierają się o nowe. To znaczy, tak to sobie wyobrażają. W rzeczywistości nigdy się tam nie znajdą. Inżynierów i techników do pracy w kosmosie dobiera się wyłącznie spośród absolwentów specjalistycznych szkół. A to biuro emigracyjne, działające tutaj przy Centrum, od samego początku było pomyślane właśnie jako pułapka. Ośrodek profilaktyki społecznej. Po co się męczyć i tropić nosicieli bakcyla postępu, którzy stanowią największe potencjalne zagrożenie? Sami przyjdą. Wystarczy pokazać im kij z marchewką, w postaci wizji niegodnego życia w bazach kosmicznych. Oczywiście, kiedy się zgłaszają, nie podają prawdziwych motywów swojej decyzji. Mówią, że chcą jedynie z odmiennej perspektywy spojrzeć na piękno świata, na sztukę, na uśmiechającego się przez sen ducha epoki. Pod niegasnącymi gwiazdami rozmyślać o istocie harmonii. Nie podejrzewają, że badania, do których im tak spieszno, bezbłędnie wyłapią i ujawnią wszystko, co faktycznie tkwi w ich mózgach. Rzecz jasna, od czasu do czasu trafi się jakiś autentyczny artysta czy kontemplator. Taki otrzymuje dokument stwierdzający, że stan jego zdrowia nie pozwala na emigrację i jest odsyłany do domu. Ale zdarza się to niesłychanie rzadko. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent tych, których tu masz przed sobą, powędruje prościutko do sanatoriów. Nikt ich nie ostrzeże, bo wtajemniczonych jest bardzo niewielu. A później żaden z krewnych czy przyjaciół również nie zainteresuje się ich losem. Przecież wybierając technikę, sami skazali się na cywilną śmierć. Tyle na temat pułapki. Natomiast masz rację, że dzisiaj dziwnie długo nikogo nie wzywają. Coś musiało się zaciąć. Jakaś przerwa. Zaraz się przekonamy. Chodź.

— A czemu ty ich nie ostrzeżesz? — zagadnąłem.

— A czemu ty podsuwałeś tu ludziom myśl o emigracji? — odpowiedział pytaniem. — Gdyby cię nie posłuchali, Centrum nie wpadłoby na pomysł urządzenia tego rodzaju pułapek.

Nie chciał mnie zaskakiwać. Po prostu zapomniał, że ja jeszcze nie wiem, że nie pamiętam. Już w parku na Ziemi mina mu zrzedła, kiedy usłyszał, że odwiedziłem dopiero jeden, pierwszy pawilon. Dobrze mi tak. Gdybym siedział cicho, nie byłby mi tego powiedział. Nigdzie z nim nie pójdę.

Natychmiast wracam do siebie. Pokpię sobie trochę z mojej ślicznej, naiwniutkiej Maty Hari i spróbuję ją poderwać. Odkąd ją ujrzałem mam na to ochotę.

Odruchowo przejechałem językiem po wargach. Były spierzchnięte.

— Napiłbym się czegoś. Od rana nie miałem nic w us… — urwałem. Skąd mogłem to wiedzieć. Jeśli wracając z dołu pojawiłem się świeżo ogolony, kto zaręczy, czy nie przybywałem także wprost z najlepszej chińskiej restauracji.

Przestraszył się.

— Moja wina — spojrzał na mnie ze skruchą. — Bardzo cię przepraszam. Wiesz, my od dawna nie jemy i nie pijemy. Powinienem był o tym pomyśleć. Teraz… — umilkł i rozejrzał się z zakłopotaniem.

Stanowczo miałem dość tego globu.

— Ładna historia — starałem się nie okazać po sobie zadowolenia. — Cóż, w takim razie musisz mnie odstawić z powrotem do świata, którego mieszkańcom nie wystarcza pochłanianie piękna w jego najbardziej eterycznej postaci. W drogę!

— Nie żywimy się pięknem — rzekł. — Nie w tym sensie. Słyszałeś o fotosyntezie?

— Słyszałem. Co z tego?

— Wiesz już przecież, że jesteśmy szalenie naturalni. Wobec tego musieliśmy i pod tym względem wtopić się w przyrodę.

— W przyrodzie żaba zjada muchę, wąż żabę, mangusta węża i tak dalej. A ja nie chcę się wtapiać, tylko napić. Co to za heca z tą fotosyntezą? — roześmiałem się. — Codziennie w południe wysuwacie schowane w tych bufiastych portkach ogony pokryte wielkimi liśćmi, i wypinacie się do słońca?

— Ogonów nie mamy — jego głos brzmiał absolutnie rzeczowo. — Natomiast liście istotnie odegrały tu decydującą rolę — ciągnął. — Po prostu podpatrzyliśmy, jak to robią. Mając wyniki analiz, stworzyliśmy struktury kompozytów o identycznych właściwościach. Wszczepienie ich w biologię człowieka było już właściwie tylko kwestią inżynierii materiałowej. Nie gniewaj się, ale na takie rozwiązanie wpadły już chyba wszystkie wyżej rozwinięte cywilizacje. Oczywiście białkowe, lecz istnienie innych wciąż jest jedynie hipotetyczne. Z punktu widzenia ewolucji bardzo łatwo udowodnić wyższość węgla nad, powiedzmy, krzemem. Życie w kosmosie ma wszędzie podobny rodowód genetyczny, a rozum powstaje i kształtuje się pokonując podobną drogę. Rzecz jasna mówię o światach, które znam. Nie jest ich wiele — zastrzegł się skromnie.

— I tak o jeden za dużo — zauważyłem. — Jednak z tych wszystkich mądrości wynika niezbicie, że tu u ciebie nie dostanę nic do picia — skwitowałem. — A zatem gdzież jest ten twój latający dzwoneczek? — rozejrzałem się tęsknie. — Zapewniłeś, że będzie czekać.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Atmosferę przecięło kilka spadających gwiazd. Cienkich i prostych jak ostrze noża ognistych błysków. Wszystkie celowały w jeden punkt. Uderzyły bezgłośnie tuż za okrągłą budowlą, tam, gdzie znajdował się ów plac z konstrukcjami i maszynami. Przez moment nic się nie działo. Tylko cisza jakby stężała. Chwilę później znowu musiałem zmrużyć oczy. Jaskrawe światło, wyjątkowo bardziej pomarańczowe niż złote, ponownie przeszyło powietrze. Biegło jednak w odwrotnym kierunku. Jego źródło znajdowało się tu, na Ziemi. Ściślej, na dachu rotundy Centrum. Poza tym nie cięło przestrzeni pojedynczymi promieniami, tylko rozlewało się jak łuna. Po upływie dwóch, trzech sekund zaczęło rytmicznie pulsować.

— Alarm?! — mój towarzysz gwałtownym szarpnięciem wydobył spod bluzy jakieś prostokątne, płaskie pudełeczko. On też nosił coś na łańcuszku. Rzecz jasna, nie srebrnym.