— Meteoryty? Pożar? — spytałem. — Co to jest? — wskazałem pudełeczko.
Przebiegł po nim palcami, po czym podniósł je do ucha.
— Na pewno nie meteoryty — rzekł niespokojnie. — To? Komunikator. Wersja dla inspektorów. — Przez chwilę uważnie słuchał. — Alarm — potwierdził. — Atak.
Tylko tego mi brakowało.
— Wojny gwiezdne? O tym nie wspominałeś — powiedziałem z wyrzutem. — Naraziliście się innym białkowcom? Przykro mi to mówić, ale jeśliby cię przypadkiem ukatrupili, umarłbym tu z głodu. Jako liść czuję się fatalnie niedorozwinięty. Usilnie proszę…
Nie skończyłem. Zza budowli jeden po drugim wyskoczyły trzy latające maszyny. Były szybkie i pędziły prosto w naszym kierunku. Płynnie przemknęły nad ogrodzeniem, wpadły w gardziel wąwozu i bezszelestnie usiadły na trawie. „W naszym kierunku” to zbyt ogólne określenie. One przybyły do nas. Do mnie i mojego przewodnika. Zamknęły nas obu w ramionach trójkąta, jak w rozchylonych szczypcach.
Żadne kielichy czy szklane dzwony. Nic przeźroczystego. Masywne, ciężkie jaja, naszpikowane wypustkami, wysięgnikami, hakami, licho wie czym jeszcze. Ziemia uginała się pod nimi.
Cofnąłem się o krok z przepraszającym uśmiechem. Rozumiem, zaszła drobna pomyłka, zdarza się, nie szkodzi, nie mam pretensji.
W odpowiedzi wszystkie trzy jaja pękły i uniosły pokrywy. Jakby wielkie chrząszcze wysunęły skrzydła spod chitynowych pancerzy. Ukazały się istoty… no, niezupełnie. Roboty. Wcale nie piękne, jak należało się spodziewać, pamiętając o rafinowanych gustach ich twórców. Ale może ich twórcy wyrośli w innym świecie?
— Słuchaj — odezwałem się półgłosem. — Jeśli te przemiłe figurki należą do kogoś, z kim macie na pieńku, to powiedz im, że ja jestem obcy, neutralny i darzę ich najgłębszym szacunkiem. Chyba możesz to zrobić za pomocą tego twojego komunikatora… w wersji dla inspektorów. No, na co czekasz? — dodałem, ponieważ trójkąt przekształcił się w pierścień. To jest, jaja pozostały na swoich stanowiskach, ale ich pasażerowie w liczbie sześciu otoczyli nas ciasnym kołem. Odkąd niebo połączyły z ziemią pierwsze ogniste nici, minęły najwyżej dwie minuty. Wypadki rozgrywały się błyskawicznie.
Widziałem wszystko jak w szerokokątnym obiektywie. Pulsującą łunę i ludzi. Widziałem pojazdy i twory, które z nich wysiadły. Miały głowy podobne do krótkich, zamkniętych walców, owalne tułowia i przegubowe kończyny z ostrymi chwytakami.
Równocześnie widziałem mojego towarzysza. Bez przerwy wołał coś, czego nie rozumiałem, to do robotów, to do komunikatora. Przerywał, słuchał, po czym znowu zaczynał wołać. Wreszcie zwrócił się do mnie.
— Te maszyny nie są z gwiazd — był oszołomiony i wstrząśnięty. — Przybyły z naszej bazy kosmicznej, by zaatakować Ziemię. Centrum. Nic nie rozumiem. To po prostu nie mogło się zdarzyć! Chyba, że… zaraz! — znowu zajął się swoim komunikatorem.
Jasne, że nie mogło. Nie mogło się zdarzyć nic z tego, co mi się zdarzyło, odkąd uniosłem powieki i zobaczyłem zarośniętą gębę Jałowca. Teraz też majaczę. Mam halucynacje. Normalne.
Upłynęła kolejna sekunda. Jeden z robotów raptownym skokiem dopadł mojego przewodnika, wyrwał mu to inspektorskie pudełeczko i objął go piszczelowatym ramieniem. Nie był to zamach na jego życie, bo martwe ramię zaledwie dotknęło złotego ciała. Niemniej wtórnie zbuntowany tajniak z Alfy został całkowicie unieruchomiony i ubezwłasnowolniony. W następnym momencie inny robot zbliżył się do mnie, zatrzymał w odległości dwóch kroków i powiedział:
— Witaj, człowieku.
Mówił na jednym tonie, bezbarwnie, metalicznie, jak każdy robot. Jak każdy robił przerwy między sylabami. Ale to „człowieku” było już rozciągnięte niczym glista przepuszczona przez drutownicę.
— Dzień dobry — odrzekłem uprzejmie. Odniosłem wrażenie, że trochę się zdziwił. Nonsens. Roboty się nie dziwią.
— Jesteś bezpieczny — oświadczył. Rzeczywiście, musiał być produktem tutejszej cywilizacji. Mój tłumacz przy uchu działał bez zarzutu. — Zagrożenie ze strony wrogiego źródła impulsów minęło — ciągnął. — Jednakże bezpieczeństwo będzie większe, kiedy znajdziesz się na przyczółku. Proszę — jeden z wysięgników wykonał ruch, przypominający gest aktora, grającego manekina. Celował w środkowy pojazd. — Czy życzysz sobie, żebym cię przeniósł?
Nie życzyłem sobie. Niezbyt skwapliwie, ale i nie tak powoli, by mógł się zniecierpliwić, ruszyłem we wskazanym kierunku. Asysta, oczywiście, podążyła za mną. Spostrzegłem, że „źródło wrogich impulsów” idzie także, wciąż zamknięte w luźnym uścisku zakrzywionego ramienia.
— Gdzie mam się znaleźć? — spytałem, przystając mimo woli. Cała kawalkada natychmiast zatrzymała się również. — Na przyczółku?
— Tak. Wylądowaliśmy obok Centrum. Stamtąd przypuścimy atak. Proszę — przypomniał, że czas nagli.
Usłużna łopatowata łapa, użyta w charakterze podnośnika, pomogła mi wleźć do jaja. Wewnątrz było więcej miejsca, niż się spodziewałem. Usadowili mnie wygodnie na jakiejś miękkiej skrzynce. Mój towarzysz spoczął naprzeciwko, na podłodze. Dwa roboty, które weszły za nami zrobiły ze sobą coś, co sprawiło, że upodobniły się do zwalonych domków z kart. Tylko jedno ramię zachowało swoje kształty i rozmiary. To, które opasywało żywego tubylca. Dach zamknął się nad nami. Zapadła zupełna ciemność. Ale niemal natychmiast znowu zrobiło się jasno. Pokrywy pojazdu ponownie stanęły otworem. Wyprostowałem się i rozejrzałem.
Nie wiedziałem, że lecimy. A jednak znajdowaliśmy się już gdzie indziej.
Z nieba spadło dokładnie dziewięć iskier. Dziewięć ciężkich żuków, identycznie jak te, które przyleciały po nas do zamieszkałego wąwozu, ustawiło się na obrzeżu owego wyodrębnionego placu za okrągłą budowlą.
W tym momencie mój towarzysz zerwał się z miejsca. Robot natychmiast ścisnął go mocniej. Piękną twarz zniekształcił grymas bólu. Mimo to Złoty zdołał zawołać, i to tak, że jego głos odbił się echem od dalekich pagórków.
— Czy tu ktoś jest?!!! Z jakiej bazy przybywacie?! Wyjdź, jeśli siedzisz w którejś z maszyn! Odezwij się!
Echo umilkło. Cisza. Zza rotundy dobiegł przytłumiony zgrzyt. Zaraz potem drugi.
— Mnie nie będą odpowiadać! — to padło pod moim adresem. — Dla nich jestem inspektorem i nikim więcej. Mów ty!
Wzruszyłem ramionami.
— Przepraszam cię — powiedziałem. — Wolałbym nie mieszać się w wasze sprawy.
— Pytaj!!! Już!!! To także twoja sprawa! Jeśli chcesz kiedykolwiek…
Nie czekałem, aż skończy.
— Kto wami dowodzi? — zwróciłem się do robota. — Czy jest tutaj ktoś… — zawahałem się — zbudowany tak jak ja i ten, kto przed chwilą krzyczał?
— Ktoś żywy? Nie — mnie robot rzeczywiście odpowiedział od razu. — Wysłał nas ośrodek informatyczny bazy numer dwadzieścia siedem. Zaprogramował lot i akcję.
— Słyszałeś? — spytałem jedynego, prócz mnie, żywego.
— Co przewiduje ten program?! — cisnął gorączkowo.
Powtórzyłem.
— Uratowanie zagrożonego człowieka i wykorzystanie obecności człowieka do zniszczenia wadliwego układu społecznego, poprzez przeprowadzenie ataku na centralny, wyjściowy węzeł informatyczny.
— Absurd! — krzyknął Złoty. — Nie mają najmniejszych szans!
— Podobno nie macie najmniejszych szans — powiedziałem, zaznaczając tonem, że nie mówię tego od siebie.
— Z człowiekiem mamy szansę — zaprzeczył robot. — On przekształca strukturę układu swoim oddziaływaniem. My tylko musimy mu zapewnić bezpieczne dotarcie do Centrum. Człowiek chce zmienić wadliwy układ. To wystarczy. Tak jest zapisane w naszym programie.