Выбрать главу

— Wystarczy, że człowiek chce? — to pytanie zadałem już od siebie.

— Tak.

Mój przyjaciel z Alfy wydał zdławiony jęk.

— Powiedz im, żeby natychmiast wracały tam, skąd przybyły! — zawołał. — One nie wiedzą, że komputery w bazach mogą być w każdej chwili zdalnie unicestwione. Awaryjne zabezpieczenie, rozumiesz?! Stracą kontakt ze swoim ośrodkiem i automatycznie przejdą pod kontrolę Centrum! A my razem z nimi! Tu działa teraz jeszcze moment zaskoczenia. Bezpośredniego ataku nikt nie przewidywał. Prawdopodobnie trwa mobilizacja. Ale to kwestia minut. Potem… co ci będę tłumaczyć. Niech startują! Już!

— Czy jednak odrobinę mnie nie przeceniasz? To, że chcą ze mną gadać, nie oznacza jeszcze, bym mógł im rozkazywać.

— Człowieku!!!

Właściwie to nawet wcale nie najgorsza zabawa, nagle znaleźć się na obcej planecie jako zaufany towarzysz fałszywego szpicla, który raptem utracił grunt pod nogami. Do tego w charakterze pana i władcy miejscowych robotów, planujących atak na centralną władzę.

— Czy moglibyście przerwać akcję i wrócić do bazy? — rzuciłem lekko.

— Z nami! — uzupełnił skwapliwie mój Złoty.

— Z nami — zgodziłem się.

— Czy to jest rozkaz? Zmiana programu?.

— Tak.

Skrzydła dachu pojazdu zaczęły pełznąć w górę. Do ostatniej chwili patrzyłem na łunę, kłującą niebo rytmicznymi błyskawicami.

Ciemność trwała tym razem dłużej. Jajowate żuki nie były chyba przeznaczone do przewożenia ludzi. Posiadały jednak aparaty wytwarzające powietrze. Oddychało się w nich zupełnie normalnie.

Minął jakiś czas, zanim zorientowałem się, że dach jest ponownie otwarty. Pewnie w ogóle bym tego nie zauważył, gdyby nie gwiazdy. Nieskończenie dużo gwiazd, wielkich i nieruchomych. Nie mrugały, nie filowały, nic ich nie interesowało. Oczywiście, brak atmosfery. Prawdziwe gwiazdy rodzą się i żyją w powietrzu, nie ponad nim.

Niebo było czarnofioletowe.

— Niech mnie puszczą i niech mi oddadzą komunikator — głos mojego przyjaciela z Alfy (pewnie ten martwy świat nad naszymi głowami sprawił, że już drugi raz nazwałem go w myśli przyjacielem), brzmiał nieco spokojniej, choć ponuro.

Powiedziałem, żeby puściły i żeby oddały. Ramię, które obejmowało Złotego, znikło. Drugi robot wręczył mu zarekwirowane uprzednio pudełeczko. Ruch łańcuszka przebiegł przez mrok jak gasnąca iskra. Moje oczy powoli oswajały się z ciemnością. Złoty podniósł komunikator do ust i zaczął mówić.

Nagle zalało nas światło. Wstałem i powiodłem wzrokiem po otoczeniu.

Byliśmy na martwej planecie, albo jakimś satelicie. Podłoże stanowiła skała. Na wprost mnie szarzała bryła niewielkiej budowli, czy raczej bunkra, z wejściem poprzedzonym tunelowatym przedsionkiem. Śluza? Chyba tak. Teren był pewnie nakryty niewidzialnym polem, podobnie jak owe wstydliwe fabryki, wśród malowniczych pagórków. Wnętrze siłowego pęcherza wypełniało powietrze, jednak na wypadek awarii pomyślano i o śluzie. Bardzo roztropnie.

Na granicy oświetlonego kręgu widniały zarysy zabudowań i konstrukcji, których dalsze fragmenty tonęły w ciemności. Obiekty przemysłowe. Jasne. Znajdowałem się przecież w placówce wytwórczej.

Mój towarzysz ciągle przenosił swój komunikator od ust do ucha i z powrotem. I ciągle posługiwał się niezrozumiałym dla mnie szyfrem. W pewnym momencie opuścił rękę.

— Baza numer dwadzieścia siedem jest bezludna — powiedział z ulgą. — Ale dzisiaj…

Nie musiał kończyć. Dzisiaj baza nie była bezludna. Drzwi otworzyły się na oścież. Z bunkra wyszła jakaś postać, zrobiła dwa kroki w naszą stronę i zatrzymała się.

Złoty. Tak, to również był Złoty, ale jakże inny od wszystkich, których widziałem na Alfie. Stary. W sztucznym świetle wyglądał jak chory, wyblakły lew z rysunkowej bajki. Rzadka, spłowiała, nastroszona grzywa. Zapadła, pomarszczona twarz. Był wysoki, lecz przeraźliwie chudy i przygarbiony. Jednak, kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał nadspodziewanie mocno i młodo.

— Przepraszam, że nie wyszedłem od razu. Byłem w dyspozytorni — wyjaśnił.

— Czy to ty spowodowałeś atak? — spytał mój Złoty.

— Skądże — zaprzeczył stary. — Przyleciałem, kiedy on zdążył już wysłać na Ziemię wszystko, co miał pod ręką.

— Kto?

— Miejscowy komputer. Odebrał sygnał, że w pobliżu Centrum pojawiliście się wy — powiedział „wy”, lecz patrzył wyłącznie na mnie. — Uruchomił zakonspirowany program — ciągnął — ponieważ, jak wynikało z danych, którymi dysponował, zostały spełnione warunki, umożliwiające jego realizację. Oczywiście, sam wiesz najlepiej jak fatalnie się pomylił. Próbowałem go powstrzymać, ale on żąda autora zapisu — nie spuszczał wzroku ze mnie. — Nie ma rady — podjął ciężko, po krótkiej pauzie. — Trzeba będzie zrezygnować z tej pozycji. Zostaną nam… szkoda gadać — koścista ręka wykonała wymowny gest. — Pójdziemy tam, prawda? Tylko przedtem muszę jeszcze coś sprawdzić… — nagle odwrócił się i zniknął w przedsionku.

— Kto to jest? — spytałem, mimo woli zniżając głos.

— Zbuntowany — odrzekł mój Złoty. — Aktywny, taki jak ja.

— Mówił, że przyleciał, kiedy komputer w tej bazie już zaczął szaleć. Skąd wiedział, że akurat tu coś się dzieje?

— Mamy pewien sposób porozumiewania się. Znają go również orbitalne węzły informatyczne, które swego czasu otrzymały potajemnie dodatkowy wpis.

— A jak ten komputer dowiedział się, że my — bezwiednie położyłem nacisk na ten zaimek — wylądowaliśmy w waszym świecie, niedaleko Centrum?

Musnął mnie zagadkowym spojrzeniem.

— Nie wiem. Domyślam się tylko. Mózg człowieka wysyła impulsy…

— Mózg człowieka — uśmiechnąłem się. — Skąd wiesz, że dla mnie, po cichu, jesteś po prostu człowiekiem?

Z kolei on się uśmiechnął. Blado, z jakimś dziwnym wyrazem w oczach.

— To nietrudno odgadnąć — powiedział. — Ale nie mówiłem o sobie.

— Wracając do tego starca — prędko zmieniłem temat — co on robi, poza tym, że jest zbuntowany?

— Pracuje jako inżynier w jednej z większych baz.

— W tym wieku?

Znowu ten szczególny uśmieszek.

— Jest moim rówieśnikiem.

— Co?

— U was nauka już sto lat temu znała wyciąg białkowy wiążący tkankę, a także przywracający jej pierwotną elastyczność i zwartość. Nazwano go collagenem. W twoim świecie to się jakoś nie przyjęło…

— Przyjęło się — sprostowałem — tylko nie na masową skalę. Rzecz wciąż jest niesłychanie kosztowna. Ludzi na to zwyczajnie nie stać.

— My mamy technologie nieco bardziej zaawansowane. Natomiast kwestia ceny nie istnieje w ogóle. Środki zapewnia Centrum, a kuracja jest obowiązkowa. Czy nie zwróciłeś uwagi, jak wyglądamy?

— Owszem. Dlatego tak mnie zdziwił widok tego staruszka. Czekaj no, to ile ty właściwie masz lat?

— Osiemdziesiąt siedem. Jeszcze nic strasznego. Dożywamy półtora wieku. Do ostatniej chwili będę mieć taką figurę i taką twarz jak teraz. Ale aparatura się zużywa… nawet w szczerozłotym opakowaniu.

— A on?

— Nie chciał. Pozwolono mu, ponieważ jest inżynierem i nigdy nie odwiedzi Ziemi. Tam natychmiast trafiłby do sanatorium.

Zastanowiłem się.

— Jeśli do ostatniej sekundy życia każdy z was wygląda jak ty w tej chwili — powiedziałem — to ta obowiązkowa kuracja sprawia też pewnie, że nigdy nie chorujecie. W pięknym świecie, doskonale spokojnym, piękni, zdrowi i młodzi osiągacie wiek stu pięćdziesięciu lat. Wszyscy. Dzięki owemu hokus pokus z fotosyntezą nikt nie bywa głodny, ani spragniony. To nie tylko idealna harmonia. To również coś w rodzaju idealnej demokracji. Nie wiem, mój drogi zbuntowany, czy byłbym po twojej stronie.