— Byłeś po mojej stronie — odparł. — A demokracja nie polega na tym, że wszyscy posiadają identyczne dobra, materialne czy niematerialne. Ani na rządach większości. Jej istotą jest to, że mniejszość ma równe prawa.
— Cytujesz moich ziomków i do tego starożytnych — zauważyłem.
— Twoi starożytni ziomkowie tego nie opatentowali. Zresztą, nawet nie odkryli jako pierwsi.
W drzwiach ponownie ukazał się blisko dziewięćdziesięcioletni inżynier. Jego rówieśnik, młody i śliczny jak wcielenie Apollina, ruszył mu naprzeciw.
— Możemy wejść — powiedział stary. — On czeka — znowu patrzył na mnie. Cały czas na mnie.
Dyspozytornia znajdowała się w trzecim, czy czwartym pomieszczeniu, licząc od przedsionka. Nie było w niej żadnych sprzętów, jeśli nie liczyć wtyczek, kabli, kilku małych, przytwierdzonych do ściany puszek, oraz jednego, wystającego z podłogi stożka, zakończonego kulką z opalizującym okiem.
— Witaj, człowieku — odezwało się oko.
Tym razem nie zrewanżowałem się moim zwykłym, uśmiechniętym „dzień dobry”. Zerknąłem pytająco na Złotego z Alfy.
— Porozmawiaj z nim — rzekł. — Rozkaż mu, żeby wymazał ze swojej pamięci dodatkowy program.
— Dlaczego akurat ja? I co to w ogóle jest?
— Usta i uszy węzła informatycznego tej bazy. Dlatego ty, że on usłucha jedynie autora zapisu.
Przestałem się wzbraniać. Musiałbym dalej pytać.
— Dzień dobry — powiedziałem więc, ze spóźnionym uśmiechem. — Wymaż ze swojej pamięci dodatkowy program, dobrze?
— Program wymazany — oświadczyła kulka.
Za sobą usłyszałem dwa westchnienia.
— Czy go zapomniałeś? — zadał pytanie stary.
— Tak — teraz komputer odpowiadał już każdemu człowiekowi. Nie wyłącznie mnie.
— Mógłbyś jednak, gdyby tego od ciebie zażądano, ujawnić, że na polecenie przybyłej tu żywej istoty skasowałeś jakieś pole informacyjne w swojej pamięci?
— Tak.
Młody Złoty wyprostował się. Spojrzał na starego. Następnie przeniósł wzrok na mnie.
— Centrum przeczesuje obecnie bazę po bazie szukając sprawców ataku — rzekł. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zdemaskują nas w ciągu najbliższych paru sekund. A zatem…
— Tak — przerwał krótko stary, jakby naśladował głos komputera.
Mój towarzysz podniósł do warg swój komunikator. Teraz nie używał już żadnego szyfru. Mówił twardo, dobitnie, oficjalnym tonem:
— Jestem w bazie numer dwadzieścia siedem. Aresztowałem dwie osoby, które dopuściły się zniekształcenia programu tutejszego komputera. Jedna z nich jest naszym inżynierem. Druga przybyszem z obcej planety. W wyniku ich machinacji komputer wysłał maszyny z robotami, polecając im dokonanie napaści na Centrum. Niebezpieczeństwo jest zażegnane. Wrogi program został skasowany. Należy jednak dokonać szczegółowej inspekcji, a także zabrać stąd zatrzymanych. Powtarzam, baza numer dwadzieścia siedem. Czekam.
Umilkł i popatrzył na mnie, jakbym naprawdę był jego wrogiem.
— Musiałem — powiedział, chowając w dłoni pudełeczko z łańcuszkiem. — Oni i tak by tu lada chwila przylecieli. Jest nas bardzo niewielu i nie mogę lekkomyślnie narażać się na wyłączenie z gry. Może następnym razem powiedzie nam się lepiej. A ty — zwrócił się z kolei do starego — uciekaj. Nie znam cię, nigdy cię przedtem nie widziałem. Szybko.
— Intryga i przyjaźń — mruknąłem mimo woli. Obaj spojrzeli na mnie nieprzytomnie. Przybrałem niewinny wyraz twarzy, charakterystyczny dla ofiary policyjnej pomyłki.
— Oświadczyłeś przecież, że aresztowałeś dwie osoby — wzbraniał się wiekowy inżynier.
— Nonsens — mój Złoty chwycił go za ramię i zaczął ciągnąć w stronę wyjścia. — Jestem nieuzbrojony. Musiałem pilnować przede wszystkim obcego. I tak zasłużyłem na medal. Byłem na miejscu, kiedy nastąpił atak, zawróciłem napastników, wdarłem się do jednego z ich pojazdów, przyleciałem tutaj, unieszkodliwiłem komputer i zatrzymałem sprawców. Nikt nie weźmie mi za złe, że jednemu udało się zbiec.
Znajdowaliśmy się już na oświetlonym placu, w połowie drogi między przedsionkiem bazy a jajowatymi żukami. Stary dał się wreszcie przekonać. Skinął nam głową, po czym wsiadł do najbliższego pojazdu. Zamknął kabinę i wystartował. To znaczy, zniknął.
Te podróże przez przestrzeń rzeczywiście opanowali do perfekcji.
Przybyli na wezwanie najwyżej dwie minuty po ucieczce mniej ważnego ze sprawców. Trzy wielkie bąki, z których wysypało się po dziesięciu funkcjonariuszy alfiańskiej legislatury. Jeden z nich stanął przede mną i nie patrząc na mojego towarzysza uniósł rękę. Już myślałem, że powie „witaj, człowieku”. On jednak zachował się bardziej po ludzku.
— To ten? — warknął. Mój Złoty przytaknął. Celująca we mnie ręka podniosła się wyżej. Straciłem przytomność.
Nie wiem, może zdarzało mi się to, jeszcze zanim zawarłem bliższą znajomość z Jałowcem i parą jego współpracowników. Może z natury byłem zbyt wrażliwy i delikatny. Jedno jest pewne. Odkąd opuściłem pierwszy pawilon w parku na pewnej odległej planecie, tracenie przytomności stało się u mnie czymś równie powszednim jak odruch ssania u jednodniowych szczeniąt.
Jeden atłasowy głos opowiadał jedną uroczą historyjkę, drugi drugą. Obie były o mnie. Z obu wynikało niezbicie, że jestem mądry i wspaniały. Bardzo mi się podobały, ale męczyło mnie rozdzielanie tych głosów, żeby nadążyć za różnymi wątkami różnych opowieści. Wobec tego dałem sobie z tym spokój i pozwoliłem się kołysać tylko ich brzmieniu. To było jeszcze przyjemniejsze. Tym bardziej, że kołysały mnie nie same dźwięki. Leżałem na jakimś nadmuchiwanym materacu, czy pontonie, pływającym prawdopodobnie po Zatoce Kadyksu. Właśnie tam w pogodne dni często przelewają się takie długie, martwe, oceaniczne fale.
W pewnym momencie materac uniósł się jednak do pionu i postawił mnie na nogach. Głosy umilkły. Otworzyłem oczy.
Kochali się w kołach. Sala była okrągła, miała okrągłe okna i okrągłą dziurę w podłodze, przez którą spiralne schody prowadziły na niższe piętro lub do podziemi. Połowę okrągłego stołu na wprost mnie obsiadła piątka Złotych.
— Skąd pan przybywa? — spytał jeden z nich, różniący się od pozostałych tym, że zajął środkowe miejsce. Innych różnic nie było.
— Z Kadyksu — odrzekłem uprzejmie.
— Gdzie to jest?
Naszkicowałem mu, jak umiałem, zachodnią linię brzegową Andaluzji. Osobnik siedzący po lewej stronie dotknął palcem spoczywającego na stole okrągłego pudełka z pigułkowatymi oczkami.
— Nie znamy takiej planety — powiedział środkowy.
Uśmiechnąłem się przepraszająco i bezradnie rozłożyłem ręce.
— Czy chce pan tam wrócić?
— Tak.
— Po co pan do nas przylatuje? W bazie numer dwadzieścia siedem to pan wymazał z pamięci komputera nielegalny wpis do programu, w wyniku którego nastąpiły zbrodnicze zaburzenia. Z tego wynika, że znał pan treść owego wpisu. A skoro tak, najprawdopodobniej sam go pan kiedyś wprowadził. Zatem, jest pan tutaj nie pierwszy raz i bynajmniej nie w przyjacielskich zamiarach. Czy w tej sytuacji możemy panu pozwolić odejść, narażając się na dalsze wrogie akcje?