Выбрать главу

— Nawet jeśli mały wiaterek z kosmosu sypnął mi w oczy garścią informacji, to stało się to bez udziału mojej woli — oświadczyłem. — A zważywszy waszą rozbrajającą, dziecięcą szczerość, jak panu nie wstyd podejrzewać, że w rewanżu ja coś przed wami ukrywam?

— Lepiej, by pan jak najmniej wiedział o zdarzeniach, w których pan kiedykolwiek i gdziekolwiek uczestniczył — odrzekł. — Lepiej dla sprawy. Ponieważ jednak w miarę upływu czasu i tak będzie pan stopniowo odkrywać przypadkowe karty, kilka rzeczy panu wyjaśnimy. Najpierw o motywacji, skoro od niej zaczęliśmy. Nie kierują nami egoistyczne cele, nie szukamy samopotwierdzenia się, w ogóle nie myślimy o sobie. Pracujemy w imię sfery rozumu, o której to przebudowie wyrażał się pan tak ironicznie, bo jest ona absolutnie konieczna, jeśli mamy przetrwać. Przedstawiciele różnych dyscyplin, generalnie podzielający nasz pogląd na problemy współczesnego świata, różnie próbują przyczyniać się do poprawy sytuacji. Co do nas, jesteśmy psychofizykami i działamy w ramach naszej specjalności. Postanowiliśmy stworzyć alotropiczną odmianę, pierwiastka ludzkiego w społeczeństwie. Wie pan przecież, na czym polegają naturalne i sterowane procesy alotropii… pomijając samo zjawisko, które jest stare jak wszechświat. Zmiany zaczynają się w jednym miejscu i rozszerzają. Obejmują sąsiednie drobiny, te zarażają, że tak to określę, znowu sąsiednie i tak dalej. Bez naruszania stanu skupienia…

— A jakże — przerwałem. — Pewnie, że wiem. Na przykład czysta cyna nagle, ni stąd ni zowąd samorzutnie rozsypuje się w drobniutki proszek. Stan skupienia? Ten sam, czego chcecie. A malutka, niezauważalna zmiana zaczyna się, jak pan słusznie powiedział, w jednym punkcie. Całkiem podobnie zaczynają się rak u cioci Frani, czarna ospa w Bangladeszu i cywilizacja na dziewiczej planecie, kiedy małpa zeżre dzikie jabłko wiadomości złego i dobrego. Psychofizyka uratuje ludzkość? W ogóle nauka? Przepraszam — podniosłem dwa palce. — Czy mogę wyjść?

— Jedną z naszych decydujących przesłanek było uzmysłowienie sobie faktu, że zasięg pseudonaukowego ogłupienia przekroczył na Ziemi wszelkie dopuszczalne granice — odezwał się Kobra.

— Naprawdę? — ucieszyłem się. — Znakomicie. Uzmysłowiliście sobie, poszperali w historii i odkryli, że wroga zawsze najskuteczniej zwalczało się jego własną bronią. Moje gratulacje. Ale osobiście, jako nieuczona jednostka, rządzona przez naukę, mam dobre prawo wyrzucania do kosza wszystkiego, co mi się z tych czy innych powodów, albo i bez powodów, nie spodoba. Do licha! Zapomniałem, że nie jestem jednostką. Kiedy umrę, będzie to tak, jakby oswojonemu tapirowi ucięto koniuszek szczeciniastego włoska nad tyłkiem. Tapir niczego nie zauważy i pójdzie sobie spokojnie dalej. A włosek odrośnie.

— Prosiliśmy, żeby pan nie myślał o sobie, jako o jednostce. Nie mówiliśmy, że pan nią nie jest — zdobył się na odkrywcze stwierdzenie Jałowiec. — Co więcej, tak się składa że właśnie tylko jako samodzielna jednostka i to o wybitnie indywidualnych cechach może pan wykonać swoje zadanie. W warunkach jakie stworzyliśmy na Ziemi, stymulowane przez naukę niezbędne przejście od kultury wzrostu przemysłowego do kultury biologicznej zajęłoby nam teraz dwieście lat. To za długo. Nie przetrwalibyśmy nawet pięćdziesięciu.

— Stara śpiewka — westchnąłem. — Inwestuj w tysiąclecie, ale to i tak na nic, bo twoim upragnionym światem jest sad, którego nie posadziłeś i którego nie doczekasz. A wy: nie. Wy bierzecie pierwsze z brzegu drzewko, szczepicie je i rach ciach ciach, sypią się owoce. Kto to powiedział, że jest tylko jedna rzecz głupsza od pesymizmu, mianowicie optymizm?

— Nie wiem — Jałowiec machnął ręką. — Musi pan się czuć dobrze. Musi pan być idealnie zdrowy i wesoły — wrócił do punktu wyjścia. — Rzeczywiście nie powinien pan rozmyślać, rozpamiętywać. Niemniej do swojej misji mógłby się pan odnosić trochę bardziej serio.

— Naprawdę? Skoro już i tak odsądziliśmy od czci i wiary całą naukę, pozwólcie, że postawię nienaukowe pytanie: po co?

— Odrzucanie tego pytania było przez stulecia największym błędem nauki — rzucił Kobra.

— Tośmy sobie pogadali — zatarłem ręce. — Taki mały, odprężający bełkocik przed podwieczorkiem. Mam iść przeciw czasowi? Pod prąd? Niedoczekanie. Kiedy zdrowy, wesoły facet stoi w strumieniu i nadstawia prądowi plecy, to jest mu dobrze i nikomu nie szkodzi. W związku z tym uprzejma prośba: nie zawracajcie mi głowy.

— A jeśli wystarczy sam fakt, że pan wejdzie do tego strumienia? — podsunął doktor Iwo.

— Bo skoro prąd ma kierunek… i tak dalej — wyszczerzyłem do niego zęby. — Przecież to sofizmat. Nieprawda.

— Nie sofizmat — zaprzeczył. — A kryterium prawdy odrzucamy. Bo co to jest prawda?

— Brzmi mi to jakby znajomo.

— Odrzucamy to, co brzmi nam znajomo.

Teraz uśmiechnąłem się już całą gębą. Wszystko się we mnie uśmiechnęło. Coraz lepszy ten bełkocik.

— Myślenie nieliniowe? — powiedziałem z podziwem. — Nieliniowa dynamika? Nie. To jest, tak.

— W pewnym sensie — poprawił się Jałowiec.

— Matematyka chaosu?

— Tak.

— To jest nie — wyręczyłem go. — W pewnym sensie. I tylko do granic Złotego Wieku. Nadzieja, że będzie lepiej, była ponoć zawsze najsilniejszym bodźcem dla głupich i nieszczęśliwych. A także mądrych i nieszczęśliwych. Ja nie jestem ani głupi, ani mądry, ani nieszczęśliwy. Po co mi nadzieja? Naprawdę nie zamierzam filozofować, ale muszę wyznać, że odczuwam filozoficzny wstręt do męczeństwa. Bez paniki. U mnie to kwestia emocji, nie intelektualnych dociekań. Jednak skoro wam tak bardzo zależy, żebym o swoim zadaniu myślał co najmniej równie serio, jak myślał Hannibal o Scypionie Starszym, rzecz jasna, przed Zamą, to czy przypadkiem w najogólniejszych zarysach nie powinienem wiedzieć, co właściwie mam zrobić?

— Będzie pan iść śladem zła — rzekł Jałowiec. — A raczej śladem błędu.

— O! — zawołałem, nie kryjąc rozczarowania. — To te rajskie strzałki wskazują drogę od doktora Iwo do Belzebuba? Cóż za przewrotność! Trudno. Może jakoś ocaleję, skoro pójdę w towarzystwie anioła. Przyjmuję, że chodzi o zło jako takie, zło w ogóle, grzęzawisko o niedocieczonej głębi, na nie objętym wyobraźnią obszarze?

— Nie. Teraz ma pan tropić konkretnego…

— Człowieka — domyśliłem się radośnie.

— Człowieka — przytaknął ponuro Jałowiec.

— Człowieka — wysyczał Kobra.

— Człowieka…? — szepnęła cichutko dziewczyna. Postawiła znak zapytania, ale nie oczekiwała odpowiedzi.

Strzałki poskakały trochę z powrotem tą samą ścieżką, po czym wskazały odnogę, odbiegającą w lewo. Drzew było tu mniej, za to krzewy dochodziły do wysokości czterech metrów i sczepiały się w górze wygiętymi pędami. Pod nimi leżał cień i panowała chłodna, szarozielona cisza. Żwir chrzęścił pod stopami. Wkrótce krzaki ustąpiły miejsca otwartemu trawnikowi. Odetchnąłem głębiej i odruchowo potarłem dłonią policzki. Może dla mieszkańców mojej Ziemi przebywałem na Alfie mniej niż nic, ale sam nie wymknąłem się czasowi. Znowu byłem nie ogolony. Nadto przypomniałem sobie, że chce mi się pić. Przypomniałem sobie o tym już wcześniej, lecz nie miałem ochoty prosić o cokolwiek tych dwóch mędrków w pawilonie. Do tego wszystkiego nagle ogarnęła mnie senność. Zatrzymałem się.

— Do domu! — powiedziałem tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Już!

Dziewczyna spojrzała na mnie zaskoczona.