Выбрать главу

Mężczyzna zerwał się, przewracając krzesło.

— Tak w ogóle, to po prostu jak w raju! — wrzasnął. — Co?!!!

Ten niczym nie sprowokowany wybuch, nie poprzedzony bodaj najdrobniejszym sygnałem ostrzegawczym, był tak gwałtowny, że kobieta też skoczyła na równe nogi i uciekła pod ścianę, gdzie zastygła z wyciągniętą szyją i wytrzeszczonymi oczami. Natomiast Czarny zaczął chodzić po izbie tam i z powrotem, szarpiąc koc, który krępował jego ruchy. Koc na przemian furkotał i skrzypiał jak żagiel na złamanym maszcie.

— W raju!!! — ryczał wściekle. — A żeby pani wiedziała, że moglibyście żyć jak w raju! Wszyscy! Ale nie! My w ogóle nie będziemy żyć! Niech pani wyjrzy przez okno! No?! Co pani widzi?! — huknął, choć kobiecie ani się śniło ruszać z miejsca. — Księżyc jak z bajki. Nie?! Las, nie?! Prześliczną dolinę?! Piękne, stare domy?! Prawda?! Nieprawda!!! — zawył. — Widzi pani agonię! Śmierć! śmierć! Ago… — zachłysnął się i urwał. Trwało dobrą chwilę, zanim udało mu się zaczerpnąć powietrza. Zabrzmiał przeciągły dźwięk, przypominający pomyłkę szklarza.

— Proszę pana… — wykrztusiła kobieta, widać ośmielona przedłużającą się ciszą. — Proszę pana — złożyła dłonie. — To wszystko przez tę burzę. Zaparzę panu jeszcze herbatę. Na pewno ma pan gorączkę… — umilkła, bo Czarny gniewnie machnął ręką w jej stronę. Następnie jednak podniósł krzesło i postawił je z powrotem przy stole.

— Nie mam żadnej gorączki — był zachrypnięty, ale poza tym jego głos opadł do niemal normalnego tonu. — Tylko ilekroć znajdę się w jakimś pięknym zakątku na obrzeżu rezerwatu, muszę myśleć o Ziemi, której stamtąd nie widać. O całej Ziemi, rozumie pani? I zawsze ogarnia mnie taka pasja, że mógłbym… a, tam! — zacietrzewił się znowu.

— Ale dlaczego? Dlaczego? — Kobieta, ujęta wiadomością, że nawet jeśli zapalczywy przybysz zrobi to, co mógłby zrobić, katastrofa nie spadnie wyłącznie na nią, lecz na cały świat, oderwała plecy od ściany i posunęła się dwa kroczki do przodu.

— Dlaczego…?

Czarny ponownie zaczął krążyć po izbie, od stołu do stołu i z powrotem. Jego ruchy stały się jednak wolniejsze, opanowane.

— Dlatego, że te dwa tysiące rezerwatów, jakie pozostawiliśmy na Ziemi, to oszustwo — stwierdził. — Nie podeszła pani do okna, kiedy tak krzyczałem — wąsy wygięły mu się w górę, dotknęły nosa, po czym oklapły. Przy odrobinie dobrej woli można to było uznać za przelotny, niewesoły uśmiech. — Nie dziwię się. Przestraszyłem panią. Przepraszam. Chciałem jedynie, żeby pani zobaczyła, co pani traci. Woda zmywa grządki. Nieszczęście. Mąż musi chodzić piechotą pod górę. Biedaczek. Jednakże gdy się już w końcu wydrapie, ma przed sobą cudowną, pustą dolinę, za nią zielone góry, wyżej rozgwieżdżone niebo, z tyłu las, a w domu panią. Oczywiście, nie wiecie, że jesteście wybrańcami losu. Tego nigdy się nie wie… do czasu. Tylko, że to wszystko fałsz. Świat, od którego zależycie, wraz z całą tą waszą sztuczną Arkadią, jest inny. Jeszcze się męczy, ale już cuchnie trupiarnią. Kiedy opustoszały archipelagi wieżowców, kiedy o podziale żywności, leków, oraz dwóch czy trzech podobnych rzeczy zaczęliśmy decydować globalnie, kiedy po uruchomieniu orbitalnego systemu energetycznego przestała dymić ostatnia elektrownia, optymiści wpadli w euforię. Cel! Sens! Aspiracje! — darli się jeden przez drugiego. Teraz nareszcie człowiek odnajdzie samego siebie! Ach, ach, będzie świetnie! No i co? — Czarny zatrzymał się, chwycił oburącz oparcie krzesła i zawisł nad stołem, wpatrzony w milczącą kobietę. — I nic. Bryja. Klapa. Marmolada. O, tak! Każdy, kto sobie tego życzy, może mieć dzisiaj przed domem spłachetek własnego, wyliniałego trawnika! Ale czy pani rozumie, co to oznacza, że tak jakoś nie wiadomo kiedy zaczęliśmy zamiast „Ziemia” mówić po prostu „Miasto”? Na całej planecie nie ma jednej głowicy termojądrowej. Nie ma broni „humanitarnej”, eliminującej. Nie ma wojen, nie ma armii. Zostały wyłącznie nieszkodliwe, kadłubowe sztaby. Tacy grzeczni, dyskretni teoretycy. Bez mała hobbyści. Tylko że ci poczciwcy dniami i nocami nadzorują superrakiety wraz ze wszystkim, co wylęgło się w duszyczkach współczesnych von Braunów, a co tak elegancko przenieśliśmy stąd na orbity, między pierścienie energetyczne. I na Księżyc. Czy możemy mieć do nich pretensje? W żadnym razie. Przecież pilnują się nawzajem lepiej niż najwytrawniejsi pokerzyści. Z tego podzielonego jak pomarańcza kosmosu coś w końcu gruchnie, bo rachunek prawdopodobieństwa dowodzi, że gruchnąć musi, lecz ponieważ nie wiemy, czy zdarzy się to jutro, czy za sto lat, póki co pójdziemy z poczuciem odpowiedzialności do pracy, a wracając zahaczymy o jakąś aukcję, coś kupimy i wstąpimy do banku. Ale i pomijając wizję pękających głowic, bez oglądania się na rachunek prawdopodobieństwa, możemy dokładnie obliczyć, ile dzieli nas od dnia, w którym pani i tak to straci — mężczyzna wyciągnął rękę w stronę okna. Koc, spływający z jego ramienia, udrapował się w skośne fałdy. Czarny wyglądał teraz jak demon z seryjnego thrillera. — Rezerwatów nie przeniesiemy na planety Centaura, nawet gdybyśmy tam kiedyś dotarli, czego na pewno nie zdążymy dokonać — kontynuował. — Zginą wraz z Ziemią. A Ziemia ginie. Przyczyny… O, jest ich niemało. Poprzestańmy na jednej. Te arsenały na orbitach są obsługiwane przez setki wahadłowców. Otóż od dawna potrafimy wskazać rok, w którym ozonowa osłona planety do reszty pójdzie w strzępy. Będzie to rok ostatni. Już teraz w naszym kodzie genetycznym zachodzą nieodwracalne zmiany. Wie pani, co mnie najbardziej złości?

— Wiem — kobieta, już zupełnie spokojna i rozluźniona, podeszła do stołu. — Mówił pan przecież — spojrzała na Czarnego. W jej oczach zamigotały ciepłe błyski. — To, że tu tak ładnie, a tam świat…

Mężczyzna przerwał jej pogardliwym prychnięciem.

— Dziecinada! — rzucił pod własnym adresem. — Sztubackie nastroje. Somnambuliczny romantyk na wysypisku śmieci? Nie. To nie ja. Prawdziwa wściekłość ogarnia mnie dopiero, kiedy pomyślę, że ta nieuchronna zagłada wcale nie musi być nieuchronna. W ciągu tygodnia moglibyśmy posłać do diabła wszystkie orbitalne bazy, razem z ich ładunkami. Moglibyśmy jeszcze wskrzesić lasy Amazonii, dorzecza Konga, Kanady. Moglibyśmy odbudować ozonosferę, instalując w atmosferze tlenownie, od razu wytwarzające gaz o cząsteczce trój atomowej. Trzeba tylko trochę więcej mądrości i dobrej woli. Trzeba trochę innego człowieka. Ale skąd go wziąć? Posiadamy powszechny dostatek żywności i pławimy się w nadmiarze energii. Miało to nas gruntownie przewartościować. Mieliśmy zacząć myśleć o tych wiekach, w ciągu których trzymało nas w trybach błędne koło: produkcja — potrzeby — produkcja — potrzeby — jak dziś myślimy o epoce niewolnictwa. Akurat! Okazało się, że energetyczna manna zamiast rozwalić ten szatański młyn, tylko przyśpieszyła jego obroty. Czy może się narodzić nowy człowiek wśród figurek oszalałej karuzeli, daremnie wyciągających ręce, by skrócić dystans dzielący ich od uciekającej w tym samym tempie cudownej lampy Aladyna? Dalej, dalej, dalej, z muzyką, feeriami reklam, po jeszcze jeden automacik, jeszcze jedną błyskotkę, jeszcze sto pierwszą nóżkę dla nakręcanej stonogi. — Czarny zrobił krótką pauzę. Ochłonął i dodał ciszej: — Właśnie to jest nasza klęska i to doprowadza mnie do prawdziwej furii.

— Niepotrzebnie — powiedziała kobieta tonem dobrotliwej przygany. — Niepotrzebnie. Przekona się pan. Będzie ten, jak pan mówi, trochę inny człowiek — w jej głosie brzmiała niezachwiana pewność. — Inny świat.

— Lepszy?

— Tak. Trzeba w to wierzyć. Trzeba wierzyć.