Выбрать главу

— Pan nie chce, żebym z panem szła…? — nie była urażona, lecz wyraźnie zaniepokojona. — Ja przecież…

— Totalne nieporozumienie! — zamachałem rękami.

— Chcę, żebyś poszła ze mną do mojego domu.

— Do domu…?

— A co? Wspominałem o tym zaraz w pierwszym pawilonie i wszyscy ważni się zgodzili.

Przyjrzała mi się nieufnie. Wreszcie zrobiła nieznaczny ruch głową i westchnęła.

— Dobrze. W takim razie musimy skręcić za tym drzewem — wskazała widniejący w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów dąb, stary jak piramidy. — Nie będzie pan tam długo? — spytała nieśmiało.

— Nie wiem — odrzekłem bezlitośnie. — Muszę się wykąpać, ogolić i przespać. Tym razem za krótko pozwolono mi cieszyć się towarzystwem kruczowłosego syna Hypnosa. Może było mu ze mną trochę niewygodnie na jednej wąskiej leżance. Tylko nie mów, że badania mają się zacząć i skończyć w tym samym dniu. Minęło ich już co najmniej kilka. Jedną nadprogramową dobę śmiało mogą na mnie poczekać. Dotyczy to zarówno twoich uczonych przyjaciół, jak i człowieka, którego ścigam. W drogę — ruszyłem żwawo przed siebie, wyminąłem dziewczynę, po czym, jak to leżało w moich zwyczajach, straciłem przytomność. Zniknąłem.

VIII. Ziemia minus iks. Dwa

IX. Ziemia jeden. Trzy (c.d.)

Jeśli czekała na mnie dłużej niż dobę, to w każdym razie zdążyli jej zabrać z powrotem łóżeczko i koc. Było popołudnie, późne popołudnie, ciemnozłote z domieszką czerwieni. Na pół siedziała, na pół leżała obok ścieżki, z podciągniętymi kolanami. Kiedy spostrzegła, że wróciłem, zerwała się błyskawicznie, obciągnęła sukienkę i zbiegła z trawnika na ścieżkę.

— Wiecznie te interesy — poskarżyłem się. — Nie dadzą człowiekowi odetchnąć. Długo czekałaś?

Potrząsnęła głową, że niedługo. Kto wie? Może naprawdę? Może tylko tyle, ile potrzebowało słońce, by znad jednego horyzontu przenieść się nad drugi? Jednak ile razy dla mnie w tym samym czasie to samo słońce obiegło Ziemię dokoła? Kopernik by się żachnął, słysząc takie pytanie, ale powinien być zadowolony, że nie może ode mnie usłyszeć niczego więcej.

Dotknąłem twarzy. Szczecina jak u dzika. Tylko pić mi się już nie chce. Nie jestem głodny. Nie jestem także śpiący. Wyspałem się na dole. Pewnie prócz tego coś tam jeszcze robiłem. Dzień, dwa, tydzień. Nic dziwnego, że muszą mnie nieustannie odmładzać.

— Chodźmy prędzej do tego dębu — mruknąłem, ruszając z miejsca. Dziewczyna bez słowa podążyła za mną. Kiedy wyszliśmy z cienia, rzucanego przez ogromne drzewo, stanęła. Zatrzymałem się również.

— To tu? — spytałem, patrząc w lewo i w prawo. Nigdzie śladu dachu, nigdzie najniklejszej bocznej dróżki.

— Tak — dziewczyna również bacznie się rozglądała. Jednak ona szukała czegoś nie za drzewami, tylko w bezpośrednim sąsiedztwie. Wreszcie znalazła. Podeszła do charakterystycznego ostrokrzewu, który nie wzbudził mojego zachwytu, ponieważ skojarzył mi się z ostowatymi drzewami w świecie fałszywego złota, i dopiero za nim skręciła pod prostym kątem, wstępując na trawnik.

— Prawda! — strzeliłem palcami. — Musimy przecież wrócić na zielony szlak dokładnie tam, gdzie go opuścimy. Owszem. Ten ostrokrzew ja też dobrze sobie zapamiętam.

Nie odpowiedziała. Patrzyła, czy idę jej śladem, czy też przypadkiem nie skracam sobie drogi, omijając krzew z niewłaściwej strony. Kiedy się przekonała, że drepczę za nią posłusznie jak stary mops, ruszyła dość szybko na przełaj, przez lekko nachyloną polanę. Znała kierunek, choć trawa przed nią wszędzie była idealnie świeża i bujna. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek deptały ją ludzkie stopy. Czy łąka może tak wyglądać tam, gdzie ktoś stale wychodzi i wraca do siebie? Uśmiechnąłem się pod nosem. Widać rzadko bywam w domu.

Strzałki, rzecz jasna, zostały na głównej ścieżce. Poczekają pod ostrokrzewem. Jeśli się nie poszkapię, będą tam czekać do rana. Nie tak znowu długo. Słońce spłynęło już za drzewa.

Polanę zamykał gęsty, brzozowy lasek. Helena zaczęła kluczyć między białymi pieńkami. W tej swojej sukience sama wyglądała jak brzózka, której autor filmowej bajki kazał wędrować przez świat.

Za laskiem rosły kwitnące krzaki wajgelii. W pewnym miejscu rozstępowały się, tworząc naturalny otwarty przedsionek stosunkowo małej budowli. Była to, oczywiście, kopuła. Gładka, szarawa, z niewielkimi oknami i drzwiami, które przed dziewczyną natychmiast stanęły otworem. Miniatura pawilonów. Pewnie w całym parku obowiązywała jednolita architektura. Do diabła z nią.

Przed wejściem znajdowały się dwa tarasowate schodki. Helena poczekała, aż wejdę na wyższy z nich, po czym usiadła na niższym i upozowała się na osamotnioną nimfę.

— A cóż to ma znaczyć! — obruszyłem się. — Za niskie progi?

— Zostanę tutaj — odrzekła prosząco. — Na pewno chce pan mieć trochę spokoju.

— Bez ciebie nie zaznam spokoju — podałem jej rękę, po pierwsze, wpadnę w okropne stresy i nie wykonam zadania, bo mogę je wykonać jedynie jako osobnik absolutnie zrównoważony, beztroski i właśnie spokojny. Po drugie, tropię błąd w postaci człowieka. Wiem tyle, że to człowiek i nic więcej. Nie dostałem listu gończego z rysopisem. Skąd mam wiedzieć, że to nie ty? Na wszelki wypadek nie wolno mi cię spuszczać z oczu. Proszę. Ty pierwsza. Ociągała się jeszcze parę sekund, następnie jednak wstała i omijając wzrokiem moją wyciągniętą w jej stronę rękę weszła do środka. Drzwi zamknęły się za nami jak szara kurtyna.

Z króciutkiego korytarza łukowaty otwór w ścianie prowadził wprost do największego pokoju. Był pókolisty. Podłoga znajdowała się mniej więcej metr niżej. Na poziomie wejścia zaczynała się galeryjka, biegnąca wzdłuż całej półokrągłej ściany, także w poprzek okien, przez które wpadały resztki słonecznego światła. U jej końca wąskie, strome schodki wiodły gdzieś w górę.

Przez chwilę stałem i patrzyłem, bezwiednie przygryzając dolną wargę. Niski, podłużny stolik. Koło niego barek na kółkach. Z jednej strony stołu trzy fotele, z drugiej obita tym samym zielonkawym materiałem przepaścista wersalka. Pod galeryjką jakieś szafki czy skrytki. Musiałbym pełzać, żeby się do nich dostać. Naprzeciwko przystawiony do prostej ściany regał z czterema wspierającymi się o siebie książkami. Obok stolik z telefonem. Nad regałem obraz przedstawiający w artystycznym skrócie historię powstawania Rowu Atlantyckiego. Albo nalot asyryjskich szturmowców bombardujących na Babilon. Albo cokolwiek innego, byle nie coś, na czym mógłbym mieć ochotę od czasu do czasu spocząć znużonym wzrokiem. W tej samej ścianie dwoje zamkniętych drzwi. W kącie jeszcze jeden samotny rozkładany fotel i stojąca lampa z zielonym abażurem. Wszystko.

Może tu i mieszkałem. Ale z całą pewnością nie ja urządzałem dla siebie to wnętrze.

— No, no — pokiwałem głową. — No, no. Więc tak wygląda moje miejsce na Ziemi. A twoje? — zagadnąłem niespodziewanie.

— Moje…? — uniosła na mnie nieco spłoszone oczy.

— Gdzie jest twój dom? — spytałem pogodnie. — Azyl. Osobisty ogródek marzeń, gdzie przychodzi poczta, gdzie przyjmujesz przyjaciółki przynoszące ploteczki i przyjaciela, przybywającego z bukiecikiem fiołków. A oprócz tego znajdujesz tam samą siebie, własne życie i schronienie przed nim. No?

— Mieszkam w instytucie — odpowiedziała po chwili. — Mam służbowy pokoik… i czasem znajduję w nim samą siebie. A raczej próbuję znaleźć. Ale nikt mi tam nie przynosi fiołków. Ostatnio… — urwała. Jej oczy zalśniły cieplejszym blaskiem.