Выбрать главу

Wciąż jeszcze stałem, nagi do pasa, gładząc dłońmi ukryty w jedwabistej materii plasterek, kiedy z łazienki wyszła Helena. Ujrzawszy mnie przy łóżku z bluzką w rękach zatrzymała się. Niezwłocznie podzieliłem się z nią dokonanym właśnie odkryciem.

— Należałoby to wypruć i wyrzucić — powiedziałem. — Brzydka zabawka. Czy uwierzysz, że uparcie wyświetlała zieloną strzałkę wycelowaną o, tam? — wskazałem drzwi, przez które tylko co przeszła.

Uspokoiła się. Sukienkę zostawiła w łazience. Pewnie uznała, że należy ją odświeżyć. Była owinięta po pachy kąpielowym prześcieradłem. Z jej pięknej szyi spływały dwa srebrne łańcuszki.

— Na pewno nie — odrzekła, potrząsając głową. Końce włosów miała jeszcze mokre. Lśniły jak miedź. Zrobiła dwa kroki w moją stronę, stanęła i dodała: — Niech pan tego nie wyrzuca. Bardzo proszę. Pan musi iść tą samą drogą, co… — zawiesiła głos.

— Wiem, wiem, pamiętam — rzuciłem swobodnie. — Nie bój się. Nie pójdę żadną inną drogą niż ta, która prowadzi obok ciebie, a w końcu może doprowadzi mnie i do ciebie, jako że dwa ciała poruszające się równolegle w zakrzywionej przestrzeni… ale o ciałach wiesz pewnie więcej niż ja. Jesteś naukowcem. Mnie słowo „ciało” — mlasnąłem smakowicie — kojarzy się jedynie z…

— Och! — przerwał mi zniecierpliwiony okrzyk. Rozpromieniłem się w duchu. Wcale nie była aż tak trusiowata, żebym już zawsze musiał na nią chuchać niczym na statuetkę z sewrskiej porcelany. — Proszę pana! — zawołała. — Doktor Iwo na rację! Pan sobie nieustannie kpi! Tak nie można! — prześcieradło jej się rozchyliło i zsunęło. Poprawiła je gwałtownym ruchem, nie zważając, że znowu zbyt szczodrze darzy mnie widokiem zapierającej dech w piersi golizny.

— Ja prawie nic nie wiem. Pracuję od niedawna, do zespołu trafiłam właściwie przypadkiem, a teraz doktor Iwo wybrał mnie chyba tylko dlatego, że podobno jestem ładna. Miało to posiadać pewne znaczenie. Nie traktują mnie zbyt poważnie, bo niby z jakiej racji? Daleko mi do wiedzy… Zresztą, niniejsza o mnie. Ja się nie liczę. Pewnie nigdy nie będę prawdziwym naukowcem. Liczy się pan. Nie zostałam wtajemniczona w szczegóły, lecz wierzę moim przełożonym, którzy wiążą z panem tak duże nadzieje na poprawę naszego życia. A pan się ze wszystkiego śmieje. Przepraszam — zaczęła ostro, jednak skończyła znowu prosząco i ustępliwie. — Nie powinnam była… — spuściła oczy.

— Nie przepraszaj — powiedziałem. — Ale ja też nie będę przepraszać. Na pewno nie śmieję się z ciebie. Jednakże kto ci wbił do twojej ślicznej główki, że nasze życie trzeba tak na gwałt poprawiać?

Zapomniała, że ma do czynienia z nieodpowiedzialnym wesołkiem.

— Jak to?! — wykrzyknęła. — Więc pan uważa, że wszystko jest w porządku?! Że ta broń na orbitach, dewastacja przyrody, te dziury w jonosferze, to tempo, ta ciasnota, ta ogłupiająca, mordercza pogoń za…

Podniosłem ręce na znak, że się poddaję.

— Nie uważam, nie uważam, nie uważam — doprawdy byłbym już ostatnim idiotą, zwierzając jej się teraz, że wymienione przez nią, a także nie wymienione okropności obchodzą mnie akurat tyle, co krokodyla widok liszki, pożerającej liść lotosu. — Biedna ludzkość — przyznałem. — W przeciwieństwie do ciebie nie wierzę jednak, że Jałowiec i Kobra, czy jak tam ty ich nazywasz, znaleźli cudowną receptę na uzdrowienie świata. Nie dlatego, że nie są dość uczeni, a dlatego, że takich recept nie ma… lub jest ich za dużo, co wychodzi na jedno.

— Nie chodzi o receptę, tylko o szansę — zaprzeczyła. Gdzieś to już słyszałem. Wiedziałem nawet gdzie. — Ludzie tak rozmaicie próbowali walczyć ze złem — mówiła jak do dziecka. Za wszelką cenę chciała mnie przeciągnąć na swoją stronę. — Przemocą, nauką, religią, filozofią, propagandą, sztuką… — kontynuowała. — Nikt nie twierdzi, że niczego nie wskórali. Nie byłoby nas dzisiaj, gdyby nie oni. A jednak wciąż grozi nam, że przestaniemy być. Więc może trzeba szukać metod mniej konwencjonalnych? Ja nie wiem. Sądzę tylko, że nie wolno mi lekceważyć prób ani wyborów dokonanych przez ludzi, którym na czymś zależy. I mądrzejszych ode mnie.

Skapitulowałem.

— A czy wolno lekceważyć wybory głupców? — spytałem.

— Proszę?

— Właśnie dokonałem pewnego wyboru — w końcu rzuciłem tę bluzkę na łóżko. — Idę się wykąpać.

— Och! — posłała za mną.

Łazienka była niemal tak duża jak sypialnia. Natryski, robot — masażysta, kilka ładnie zaprojektowanych aparatów kosmetycznych, wpuszczona w podłogę wanna, dwie umywalki, na podłodze zielonkawe dywaniki. Ale mnie zainteresowało przede wszystkim lustro.

Podszedłem do niego ostrożnie. Jak dla mnie umieszczono je odrobinę za nisko. Musiałem się pochylić i dlatego najpierw zwróciłem uwagę na włosy. Ciemnoblond, raczej ciemne niż blond, gęste, niegdyś krótko przystrzyżone, w tej chwili spadające skręconymi odrostami na kark, uszy i skronie. Trochę rozczochrane. Pod włosami szerokie czoło, opalone i bez zmarszczek. Niedobrze. Powinienem zobaczyć przynajmniej takie dwie charakterystyczne bruzdy, świadczące o w miarę częstym zatrudnianiu mózgu. Trudno. Policzki z regularnym rysunkiem kości, czerstwe, podługowate. Między nimi nos z ledwie zauważalnym garbem. Mógłby być odrobinę krótszy. Gorzej z wargami. Całkiem podobne miał Złoty. Jak z żurnala. Rozciągnąłem je, wykrzywiłem w jedną stronę, potem w drugą, zrobiłem ryjek. Na nic. Kiedy wracały do swojej naturalnej postaci, stawały się zgoła babskie. Broda. Ni to zaokrąglona, ni kanciasta, z dziurką. Na cholerę mi ta dziurka? Co mam w niej nosić? Zderzak? Rozdziawiłem gębę. Mnóstwo oślepiająco białych zębów, jak u podstarzałej primadonny. Postukałem w nie palcami. Własne. Takie mi wyrosły. Niech będzie. W końcu ja nie umiem odżywiać się za pomocą fotosyntezy.

Zdjąłem spodnie, slipy i oddaliłem się od lustra na tyle, by móc obejrzeć całą resztę.

Hm.

Postałem jeszcze parę sekund, po czym mruknąłem pod nosem: ecce homo, machnąłem ręką i przystąpiłem do wykonania czynności, dla wykonania których urządza się łazienki.

Kiedy wróciłem, wykąpany, ogolony, świeżutki jak rybka, w sypialni panował już niemal zupełny mrok. Zapaliłem lampę przy łóżku, po czym skierowałem się do dużego pokoju. Tu było nieco jaśniej. Spod zielonego abażuru wypływało łagodne światło. Stół, fotele i barek rzucały długie, dziwaczne cienie. Gdyby nie ta przeklęta zieleń, stosowana powszechnie jako antidotum na roztrzęsione nerwy i rozkojarzone umysły, oświetlenie można by nazwać intymnym.

Helena siedziała w fotelu. Posłała mi spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Pochyliłem się nad nią i spytałem: