Выбрать главу

— Podobam ci się?

Uśmiechnęła się z przymusem.

— Chodzi panu o to, czy myślę, że jest pan przystojny? Owszem.

Pochyliłem się jeszcze odrobinę niżej.

— Dziwne — mruknąłem. — Obejrzałem się właśnie w lustrze. Ja bym się w sobie nie zakochał.

— Nie powiedziałam, że się w panu zakochałam.

— A lubisz mnie?

Uniosła powieki. W tym idiotycznym kolorycie wnętrza jej chabrowe oczy zalśniły jak dwa fioletowe księżyce.

— Nie wiem… — wyszemrała. — Za mało pana znam.

— Wiesz o mnie więcej niż ja sam. Ale, naturalnie, możesz poznać mnie lepiej. Chcesz?

— Uhm…

Pocałowałem ją we włosy. Podskoczyła, gubiąc frotowe prześcieradło. Kiedy je łapała, objąłem ją i przytuliłem. Nie za mocno. Mogła się bez trudu wyrwać. Mogła powiedzieć mi coś przykrego. Nie zrobiła tego. Położyła mi tylko na piersi otwarte dłonie. Nie odpychała mnie. Czy był to opór, czy oczekiwanie? Ja w każdym razie czekałem. Piekielnie długo. Mijały wieki, ludzie wymyślali genialne recepty, gubili je, mieszali, wybierali fałszywe, a jeśli dobre, to porzucali je po pierwszych krokach, mieszkańcy złotych planet buntowali się, zaprowadzali nowe porządki i znowu się buntowali. Powstawał wszechświat, by ustąpić miejsca następnym. Ja wciąż czekałem. Wreszcie ciepłe, wąskie dłonie, leżące na mojej piersi przesunęły się kawałeczek wyżej. Usłyszałem cichuteńki dźwięk, podobny do zdławionego jęku. Rozśpiewał się we mnie najświetniejszą uwerturą. Ale nadal czekałem. Dłonie znowu wspięły się o jedno drgnienie, na moment zastygły, po czym raptownie zwarły na moim karku z siłą, o jaką nigdy bym ich nie podejrzewał. Teraz czas zaczął płynąć w przeciwnym kierunku. Całowałem ją dłużej niż przedtem czekałem. Włosy, czoło, brwi. Gdy dotarłem do ust, trafiłem na wargi wilgotne, rozchylone, lecz znieruchomiałe. Cofnąłem się, muskałem je zaledwie, lekko chwytałem swoimi wargami i puszczałem, dopóki nie oddały mi pocałunku. Wtedy wziąłem Helenę na ręce i zaniosłem do sypialni. Usiadłem na łóżku trzymając ją na kolanach. Prześcieradło kąpielowe zostało w dużym pokoju. Ale miała na sobie jeszcze coś, co mi przeszkadzało. Na chwilę rozplotłem jej ramiona, zdjąłem łańcuszek z przyczepioną do niego perforowaną folią i cisnąłem daleko na podłogę. Znaczek tożsamości zostawiłem. Brązowe cacuszko ślicznie harmonizowało z jej jasnozłotą opalenizną.

Nie przejęła się losem swojej ściągaczki. Tylko kiedy znowu ją objąłem, natychmiast przywarła do mnie ciasno, żebym jej nie widział. Jakby bez tego kartonika na długim łańcuszku była bardziej naga.

— Zgaś lampę — szepnęła.

Zrobiłem to.

Z wysokiego okna sączyło się światło świtu. Był początek lata i dnie zaczynały się wcześnie. Helena oddychała przez sen tak powoli i cicho, jakby znajdowała się w tej swojej wymarzonej dolince, w której zasypia spokój. Zrzuciła koc i poduszkę. Spała na boku, z policzkiem wtulonym w zgięcie łokcia. Tchnęła żywym ciepłem, ale wyglądała jak rzeźba. Żadna galeria nie przyjęłaby takiej rzeźby. W najlepszym razie powiedzieliby, że jest przesadnie wyidealizowana. W najgorszym, że to po prostu kicz. I mieliby rację. To jest, gdyby chodziło o rzeźbę.

Ja też leżałem odkryty. Klimatyzacja w tym domku była chyba zaprogramowana dla bakterii żyjących w potokach płynnej lawy. Ponoć są i takie.

Ostrożnie, żeby nie obudzić dziewczyny, podniosłem się i odszedłem od łóżka, by spojrzeć na nią z lepszej perspektywy.

Moja noc miłości. Pierwsza? Na pewno nie. Istnieją co najmniej dwa rodzaje pamięci. Pamięć faktów i pamięć sprawności. Co do faktów, znam ich mnóstwo. Wszystkie jak z fotografii robionych przez kogoś innego. Ale moje ciało zachowało tę drugą pamięć. Niezbyt przesadziłem, mówiąc Jałowcowi, że czuję się zdrowy i silny jak młode zwierzę. A w tych sprawach posiadałem nadto, by tak rzec, wprawę.

Chociaż, może ta noc jednak była wyjątkowa? Może prowadziła mnie jakaś intuicja, przebudzona po latach milczenia. Przebudzona dlatego, że Helena aż tak bardzo mi się podobała?

Nagle uśmiechnąłem się do siebie z politowaniem, po czym odszukałem na podłodze łańcuszek z perforowaną folią. Podniosłem go i przyjrzałem się śliskiemu kartonikowi. Dziewczyna była szczera zapewniając mnie, że nie wie prawie nic o poczynaniach swoich uczonych kolegów. To nie ulega wątpliwości. Zatem, co jej mogli dać, gdy wyruszała ze mną z pierwszego pawilonu? Oczywiście, mapę. Moją trasę. Na wypadek, gdyby coś stało się z projektorem. Na przykład, gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli raptem opuścić właściwą ścieżkę i potem nie mogli sobie przypomnieć, w którym miejscu to nastąpiło. Mapę mojego złotego zielonego śladu, wybranego ze wszystkich słusznych dróg w nieskończonym zbiorze. Mam nim iść z pokorą, wierny do końca. A idąc, mimochodem przekształcać mijane zło i dobro. Przecież ja to potrafię. Nie potrafiłby najgenialniejszy mędrzec, bo nie znalazłby posłuchu u innych mędrców. Nie potrafiłby prorok, bo zaszczuliby go wyznawcy innych proroków. Nie potrafiłby sprawiedliwy i światły dyktator Ziemi, bo sprzątnęłaby go demokratyczna opozycja. Nie potrafił Bóg, bo jeśli wierzyć świętym księgom, już raz próbował i co? Ponoć nawet nie raz. Ale ja to co innego. Ja potrafię. Ja jestem szansą.

Można zdechnąć ze śmiechu.

Tak, ale ta śliczna dziewczyna wcale się nie śmieje. Wierzy Jałowcowi i Kobrze, ufa ludzkiemu rozumowi i ma mi za złe, że kpię sobie ze wszystkich i ze wszystkiego. Mnie nie wolno, ponieważ jest we mnie to coś. Coś, co musi się zogniskować i wybuchnąć jak supernowa. Wypalić zgniliznę po najdalsze planety, tylko, proszę pana, tak, żeby nikt się nie oparzył. A potem dać energię nowemu, wspaniałemu światu. Nie ma racji. Właśnie, że będę kpić. Jest mi wesoło i nie muszę się o nic kłopotać. Istnieje ta mapa i istnieją strzałki. Same narzucają mi kierunek, jak znaki drogowe w nie znanym mieście. A ja idę przez nieznane. Nieznane myśli, nieznane zjawiska. Pal sześć myśli. Ale żeby badać nieznane zjawiska, należy je wpierw rozgraniczyć. A po to, by można je rozgraniczyć, trzeba je znać. Klasyczny dylemat. Czego ona się po mnie spodziewa? Że będę sobie zaprzątać głowę dylematami? Po co? Ja mam strzałki.

Rzuciłem folię tam, gdzie leżała i przeszedłem do dużego pokoju. Stanąłem koło barku i rozejrzałem się. Jestem u siebie. Może nie? Tam, w mojej sypialni, mam dziewczynę. Coś znika i coś się pojawia, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Ja także znikam i wracam. Idę jakąś wstążką, która się pode mną skręca, a potem prostuje. Jest taka wstążka, która udaje model nieskończoności, wieczności, czy czegoś w tym rodzaju. No więc skręca się pode mną. Już wiem, co znika i wraca. To pytanie, które nie mogło przebić się do mojej świadomości, kiedy stałem pod drzewem, czekając na Helenę. Czekałem na Helenę, a doczekałem się Złotego. Tylko, że to nie było pytanie. W uszach zadźwięczał mi nagle drwiący głos. Mówił: rozejrzyj się. Rozejrzyj się dobrze. Tak samo jesteś u siebie tutaj, jak tam gdzieś na dole, jak na zielonkawej leżance, na wysypanych żwirem ścieżkach i jak na Alfie. Lecz nie przejmuj się. Przecież jesteś u siebie. I tu, i w pawilonach, i w parku i na obcej planecie. Wszędzie. Nigdzie. Zawsze. Nigdy. Ten kpiący głos rozbrzmiewa jedynie we mnie i nie przedostaje się na zewnątrz. Cieszą mnie drzewa, ptaki, kwiaty, pieszczoty dziewczyny, śmieszą bajdurzenia Jałowca i Kobry, bawię się buntami Złotych, wielbicieli harmonii. Ale to złudzenie. Naprawdę jest cicho. Przeraźliwie cicho. I pusto.

Odwróciłem się na pięcie i szybko poszedłem z powrotem w stronę sypialni. Mijając drzwi wyrżnąłem we framugę. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłem. Idiotyczny odruch. Oczywiście, obudziłem Helenę. Podniosła się i spojrzała na mnie.