Выбрать главу

Skoro mój raport przyczynił się do tego, że będzie rozprawa, to chyba jednak nie ja wystąpię w roli głównego oskarżonego. No, mogło mnie jeszcze ruszyć sumienie. Usiadłem i sam się obsmarowałem. W takim razie zapiszą mi to na plus. Okoliczność łagodząca. Ale z tym sumieniem to raczej niemożliwe. Chociaż…

Moja niepamięć ma podwójne dno? Dlaczego akurat podwójne? Nie oszukujmy się. Jeden czarny szyb, lecz zamknięty nieskończoną ilością przegródek, albo nie zamknięty wcale. Nie ma żadnego dna pomiędzy przedwczoraj, wczoraj, a dzisiaj. Gdyby istniało… Ba! Jak teraz wyglądałyby podręczniki historii?!

Świetnie zrobiła mi ta noc z Heleną. Tak dobrze nie czułem się nawet bezpośrednio po opuszczeniu drugiego pawilonu.

Wyprostowałem nogi i wyciągnąłem się. Fotel w kabinie był wygodny. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ta rozprawa zakończyła się, dajmy na to, godzinę przed zachodem słońca. Przylatuję, Helena czeka, za wcześnie jeszcze do łóżka, więc najpierw idziemy na mały romantyczny spacer wśród brzózek i kwiatów. Bo z kolei za późno, by wracać do ostrokrzewu, gdzie znowu pojawią się strzałki. Musimy to odłożyć do jutra. Pech. Mimo woli zaśmiałem się.

— Za dziesięć minut lądujemy — powiedział pilot. Może pomyślał, że śmieję się z niego, bo tak wolno leci. Niech sobie myśli. Niech się obrazi i wyskoczy. Umiem prowadzić te maszyny.

Od pewnego czasu lecieliśmy nad morzem. Nie patrzyłem w dół, bo raził mnie ostry, rtęciowy blask, bijący z roziskrzonej płaszczyzny. Teraz znowu znaleźliśmy się nad lądem. Ciemniejące zatoki wcinały się w górzysty teren całymi kilometrami. Wyglądały jak złączone głowami węże.

Pewnie, że mógłbym go sprytnie pociągnąć za język. Wiedziałbym w przybliżeniu, czego się spodziewać. I co bym na tym zyskał? Nie zjedzą mnie tam, dokąd lecimy, a jeśli mają mnie zjeść, to o czym tu gadać? Źle mi tak jak jest?

Następne morze. Inne, o głębszej barwie, za to z białym żebrowaniem długich grzywaczy. Nie morze, a ocean. Znam ten rejon. Wyspy jak kamienne pięści, wystające z poszarpanych rękawów piany. Północny Atlantyk. Odgadłem już, dokąd zmierzamy. Zgadza się. Ciasny łuk i zawracamy w kierunku lądu. Schodzimy. Wysoki, skalisty brzeg. Wklęsłe misy anten. Pięć prostokątnych budynków. Gładki plac, przypominający granitową ślizgawkę. Jeszcze jedna budowla, nieco większa, stojąca samotnie na uboczu.

Sztab.

Pilot porucznik Aron był człowiekiem niezłomnych zasad. Zawisł pięćdziesiąt metrów nad owym pustym placem, po czym jak ołowiana kula zjechał pionowo w dół, wytracając pęd na trzy palce nad ziemią. Kto go tego, do cholery, nauczył? Jego własny sześcioletni synek?

Wysiadłem. W drzwiach samotnego budynku pojawił się szczupły, szpakowaty mężczyzna, ubrany dokładnie tak, jak towarzysząca mi żywa bomba z opóźnionym spadochronem. Ruszyliśmy w jego stronę.

— Czołem — rzekł z powagą Aron.

— Czołem — odpowiedział z jeszcze większą powagą szpakowaty, po czym przeniósł wzrok na mnie i przyjrzał mi się z dosyć kwaśną miną. W ogóle był jakiś zwarzony. Niby wszystko w porządku, sprężysta sylwetka, pociągła twarz, przepisowe czoło, nos kaliber dziewięć z dwiema pustymi łuskami, usta wąskie, oczy myślące. Ale myślał o czymś kwaśnym. — Czołem — skrzywił się z kolei osobno do mnie. — Prokurator Gustman — zrozumiałem, że to właśnie on. — Przejąłem sprawę od prokuratora Fillingera, który, jak panu wiadomo, został wiceprzewodniczącym Rady. Pan Halny, prawda?

— Tak. Czołem, panie prokuratorze — odrzekłem na wszelki wypadek kwaśno, po czym też na wszelki wypadek obdarzyłem go uśmiechem słodkim jak rachatłukum. Zlekceważył jedno i drugie.

— Proszę wejść. Za pięć minut zaczynamy — rzucił cierpko, zawrócił z powrotem do budynku i zniknął za drzwiami.

Chyba to jednak mnie przypadnie w udziale rola czołowego podsądnego — pomyślałem idąc chłodnym korytarzem, o ścianach grubo wysmarowanych ciemnobrązową farbą. — Prokurator wie już co i jak, ale przed rozprawą postanowił obejrzeć mnie na własne oczy, żeby potem celować palcem we właściwą osobę. Pomyłka byłaby zbyt dotkliwa dla obu stron.

Aron wprowadził mnie do niewielkiej salki, pustej i przytulnej jak wczesnogotycka krypta. Przez dwa okratowane okna wpadało trochę słońca, natychmiast pochłanianego przez ostre światło lampy, umieszczonej pod sufitem. Powietrze pachniało suchym kurzem. Pośrodku ustawiono trzy podwójne rzędy prostych ławek. Jedną, pojedynczą, z boku pod ścianą. Na podwyższeniu między oknami znajdował się długi stół z emblematem ONZ oraz miniaturą sztandaru. U jego lewego końca widniał komputer z ekranem i bogatym oprzyrządowaniem. Trzy środkowe krzesła za stołem miały wyższe oparcia niż pozostałe.

Porucznik pilot ulokował mnie na ławce w drugim rzędzie, a sam wspiął się do prezydium i zajął miejsce przy komputerze. Zaledwie usiadł, otworzyły się boczne drzwi i wyszli z nich dwaj mężczyźni. Jednym był prokurator Gustman. Drugim tęgawy blondyn z miną najedzonego kocura, zdążającego na drzemkę. Obaj usadowili się w pierwszym rzędzie, na dwóch przeciwnych końcach ławek. W tej samej chwili zza owych bocznych drzwi dobiegło charakterystyczne chrząknięcie. Aron zerwał się, wyprężył i oznajmił:

— Proszę wstać. Sąd idzie.

Wstaliśmy i sąd mógł wejść, co też uczynił. Trzech panów w średnim wieku, ubranych jak wszyscy tutaj, wyjąwszy mnie, z twarzami, stosownie do okoliczności, zwróconymi w próżnię. Równie dobrze mogli w ogóle nie posiadać twarzy. Zajęli wspomniane trzy wysokie krzesła za stołem. Następnie ten, który usiadł w środku, powiedział:

— Otwieram wyjazdową sesję Sądu Wojskowego Komisji Równowagi Sił Zbrojnych przy Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Prokurator?

— Obecny! — zgłosił się kwaśny.

— Obrońca?

— Obecny — rzekł przymilnie kocur.

— Świadkowie?

— Obecni! — wykrzyknął z satysfakcją porucznik pilot, po czym uruchomił komputer. Pewnie, żeby dokładnie policzyć świadków.

— Wprowadzić oskarżonych — zażądał sąd.

Także i ta misja przypadła Aronowi. Nie gasząc komputera, który cichutko wystukiwał jakąś matematyczną melodyjkę ruszył ku wciąż tym samym bocznym drzwiom. Przeprowadzałem go wzrokiem z niekłamaną sympatią. Wprowadzi oskarżonych. Dopiero teraz. To znaczy, że dotąd w sali ich nie ma.

Aron stanął przed drzwiami, zawołał coś, czego nie dosłyszałem i wrócił na swoje miejsce. Oskarżeni wprowadzili się sami. Było ich siedmiu. Siedmiu tryskających zdrowiem, wysportowanych chłopów o młodych, męskich w najlepszym znaczeniu tego słowa twarzach, zgaszonych, lecz spokojnych. O, ci mieli twarze. Przyjemnie było na nich popatrzeć. Ale mieli coś jeszcze. W przeciwieństwie do wszystkich tu obecnych nosili prawdziwe mundury. Lekkie, niemniej jak najbardziej regulaminowe, z patkami, dystynkcjami i odznakami. Tyle, że każdy mundur był inny. Inne były barwy, krój, naszywki i odznaki.

Siedmiu oficerów siedmiu różnych sztabów, dowodzących siłami orbitalnymi i kosmicznymi siedmiu nuklearnych potęg. Tyle ich było w roku dwa tysiące osiemdziesiątym dziewiątym na Ziemi oraz w przestworzach, podzielonych na siedem sektorów.

Siedem części Narodów Zjednoczonych. Decydujących części. Jak wiadomo, Narody Zjednoczone dzielą się na części i cząsteczki. Tych ostatnich jest mnóstwo, lecz one nie posiadają głowic w kosmosie.