Выбрать главу

Oskarżeni zostali widać zawczasu pouczeni, jak mają się zachować. Rzędem podeszli do ławki ustawionej pod boczną ścianą, równocześnie odwrócili się frontem do środka sali i równocześnie usiedli.

— Odbędzie się rozprawa przeciwko… — sędzia odczytał siedem nazwisk. Wszystkie brzmiały mi znajomo. Wiedziałem, kim są oskarżeni i co robią. Nie miałem naturalnie pojęcia, skąd o tym wiem, ale wiedziałem. Co więcej, ja też nie byłem im obcy. Nie, żeby któryś z nich mrugnął do mnie porozumiewawczo, zrobił jakiś gest, czy choćby musnął mnie spojrzeniem. Przeciwnie. Byli nieco apatyczni, ale na pewno nie sparaliżowani strachem. Przyglądali się sędziom, adwokatowi, prokuratorowi, nawet Aronowi. Tylko mnie jednego omijali wzrokiem, tak zgodnie i w taki sposób, że nie mógł to być przypadek. Z jakiegoś powodu nie istniałem dla nich, podobnie jak dla samego siebie. Zachodziła jednak mała różnica. Dla siebie nie istniałem teraz. Dla nich przedtem. Kiedy? Na dole? Nie. Wówczas ta rozprawa również odbywałaby się na dole i nic bym o niej nie wiedział. Jej termin wyznaczono zaraz po złożeniu przeze mnie raportu. Dwa tygodnie temu? Najwyżej trzy. Sądy wojskowe działają szybko. Hm. Co takiego napisałem w tym raporcie, tuż przed utratą wspomnień? I jeszcze jeden drobiazg. Gdzie leży granica, przed którą dla współczesnych jestem współczesny, a za którą muszę znikać? Pewnie to rzecz nie do ustalenia. Pewnie ta granica nie przebiega tak po prostu w poprzek czasu, jak zawór w rurze. A zresztą, co mi do tego. Wracam i bawię się dalej. O dniach pamięci niech sobie medytuje Jałowiec.

— Czy oskarżeni znają treść wysuniętych przeciwko nim zarzutów? — zakończył wstępną część swojego wystąpienia środkowy sędzia.

Siedem głosów spokojnie odpowiedziało: tak.

— Czy przyznają się do winy?

Znowu siedem obojętnych: tak. Nic nie było w stanie zmącić mojego dobrego samopoczucia, ale nagle pomyślałem, jak miło musi być teraz w parku. Nawet, gdybym przed wieczorem jednak miał trochę pochodzić za strzałkami.

— W tej sytuacji moglibyśmy odstąpić od przewidzianego kodeksem postępowania — skwitował przyznanie się oskarżonych sędzia — lecz nie pozwalają na to charakter i waga sprawy. Zastosujemy procedurę skróconą. Głos ma kolega prokurator.

— Najmocniej przepraszam, wysoki sądzie — miękkim ruchem uniósł się z ławki obrońca. Nie tylko wyglądał jak kocur. Potrafił także miauczeć. — Czy mógłbym zadać pytanie natury formalnej?

— Jeśli formalnej… słuchamy.

— Dziękuję. Chciałbym mianowicie zwrócić uwagę na fakt, że każdy z moich obecnych tutaj siedmiu klientów podlega innemu dowództwu, a co za tym idzie, odmiennej regionalnej jurysdykcji. W tej sytuacji powstaje zagadnienie, czy do rozstrzygnięcia o ich winie jest powołany sąd agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Zaznaczam, że nie kwestionuję kompetencji szanownego Zespołu Orzekającego, przed którym mam zaszczyt stawać — łaszący się głos mówiącego zawibrował tłumionym śmiechem. Obrońcę serdecznie ubawiła myśl, że ktoś mógłby podawać w wątpliwość pełnomocnictwa sędziów, patrzących teraz na niego zza Wysokiego Stołu. Chwilę walczył ze sobą, ale w końcu udało mu się pohamować tę uzasadnioną wesołość. — Pozwoliłem sobie jedynie postawić to pytanie, ponieważ uważam, że powinno było zostać postawione — zakończył i opadł na ławkę z wdziękiem tresowanej foki.

— Pytanie zostało zaprotokołowane — z tonu środkowego arbitra wywnioskowałem, że wystąpienie kocura stanowiło część zaplanowanego rytuału. — Odpowiedź na nie brzmi: Sąd Wojskowy Komisji Równowagi Sił Zbrojnych przy Radzie Bezpieczeństwa ONZ jest kompetentny do orzekania w tej sprawie. Istotnie stanowi to precedens, lecz i sprawa ma charakter precedensowy. Gdyby obwinieni nie reprezentowali wszystkich siedmiu sztabów, dysponujących bronią orbitalną, wówczas procesy odbyłyby się przez trybunałami lokalnymi. Jednak w zaistniałej sytuacji wymienione trybunały same wystąpiły o przejęcie ich uprawnień przez Radę Bezpieczeństwa. Zagrożony został bowiem nie interes poszczególnych regionów, lecz cała ludzkość. Zatem niech i karę wymierzy cała ludzkość, poprzez, jak się wyraził kolega obrońca, agendę Organizacji, posiadającej Jej mandat powierniczy. Dlatego, choć każdy z siedmiu obwinionych zawiódł zaufanie swojego sztabu, ponieważ wszyscy razem zdradzili Ziemię, wyrok zapadnie tu! — ostatnia sylaba nie została wypowiedziana głośniej niż poprzednie, ale w taki sposób, że huknęła jak wystrzał. Pocisk zrykoszetował, świsnął mi koło ucha i ugrzązł w drewnianej podłodze. Niewiele brakowało.

Wstał prokurator. Obrzucił kwaśnym spojrzeniem trójkę sędziów, kiwnął im głową, tak energicznie, jakby chciał brodą wbić gwóźdź w zakurzone powietrze, po czym zaczął mówić.

— Oficerowie, których dziś widzimy na ławie oskarżonych należeli do elity siedmiu najpotężniejszych armii. Zostali wybrani spośród wybranych. Wykształcenie i przygotowanie każdego z nich kosztowało niemal tyle, ile jedna najnowocześniejsza głowica wraz z zespołem przenoszenia. Skończyli z odznaczeniami akademie wojskowe i kursy specjalistyczne. Natura obdarzyła ich znakomitym zdrowiem, ale sztabowi lekarze dali im więcej niż natura. Uczynili z ich organizmów idealnie sprawne i niezawodne instrumenty, na usługach najdoskonalej rozwiniętych umysłów. Życie psychiczne każdego z podsądnych charakteryzuje się absolutną równowagą. Indywidualne treningi na Ziemi i w całym zagospodarowanym kosmosie, który stanął przez nimi otworem. Indywidualne pobudzanie i kształtowanie inteligencji. Indywidualne sterowanie upodobaniami i relaksem. Nie istnieje broń, której nie umieliby użyć, najwydajniej jak to możliwe. Nie ma tajemnic sztabowych, których by nie znali. Nie ma zapisanego w nauce zadania, którego nie rozwiązaliby szybciej niż uczeni, za pomocą sprzętu informatycznego, jakim dysponowali. Takich jak ta siódemka było wielu. Mijał czas, przychodziły nowe etapy szkolenia, ćwiczeń, sprawdzianów. Grono wybrańców topniało. Aż wreszcie — o, teraz prokurator nie był już kwaśny. Ani jego głos nie brzmiał kwaśno. Nie mówił, a uderzał. Jego oczy eksplodowały jak dwa zamaskowane zapalniki. Zrobił się wyższy. Buchnęło z niego gorąco niczym z hutniczego pieca. Wyssał tlen z całej zakurzonej salki. Paląca duchota powoli zaczynała mi utrącać pęcherzyki płucne jak zeszłoroczne torebki lnu na zmarnowanej plantacji. Ptak—Żar, nazwiskiem Gustman. A może to nie tylko on sam pozbawił mnie powietrza? Mimo woli zerknąłem na ławę oskarżonych. Przedostatni w rzędzie, wspaniały facet o ciemnooliwkowej cerze i czarnych kręconych włosach, w popielatej bluzie z dystynkcjami pułkownika przeniósł właśnie obojętne spojrzenie z prokuratora na obrońcę. Po drodze zahaczył o mnie. Nasze oczy spotkały się na jedno króciutkie mgnienie. Ujrzałem pustkę.

E, bzdury. Pomyślałem o Helenie i wróciłem wzrokiem do rozognionego oskarżyciela. Dobrze mówi. Niech sobie nie żałuje. Do wieczora jeszcze daleko.

— …aż wreszcie — powtórzył Gustman — każdy z siedmiu sztabów wyłonił jednego, najlepszego z najlepszych, najpewniejszego z pewnych, najdoskonalszego z doskonałych. Po czym powierzył mu największy skarb. Los Regionu i cywilizacji. Oddał mu w ręce klucz do księżycowej bazy, klucz, który umożliwia odpalenie w kierunku Ziemi wycelowanych w Nią z orbitalnych instalacji głowic. Każdy z nich, siedzących tu przed nami na haniebnej ławie, zamieszkał w osobnym, luksusowo urządzonym bunkrze, u podnóża malowniczych Apeninów, w pobliżu krateru Autolikosa. Widzicie ten obraz, panowie sędziowie? Znacie go, ale czy teraz go widzicie? Siedem bliźniaczych kopuł zgrupowanych obok siebie tworzy centrum dowodzenia, i jest ostoją osiągniętej z takim trudem Równowagi Sił Zbrojnych. Przed siedmiu ekranami, w siedmiu komfortowych fotelach spoczywa siedmiu ludzi. W zasięgu ręki mają najsmaczniejszą żywność, najwybredniejsze napoje, mogą słuchać muzyki i oglądać programy nadawane przez stacje na obu półkulach. Również w zasięgu ręki spoczywają ich klucze od drzwi wejściowych. Te same klucze, gdy zabrzmi sygnał, uruchomią zapłony pocisków o niewyobrażalnej sile rażenia. Każdy klucz jest inny, nie do podrobienia przy użyciu najwymyślniejszych narzędzi. Kiedy wychodzą, noszą je w niezniszczalnych schowkach skafandrów. Aby im je wydrzeć, trzeba by ich wpierw zabić, co, naturalnie, automatycznie spowodowałoby alarm i natychmiastową blokadę całego centrum. A wychodzą wcale nierzadko. Spotykają się ze sobą, jak ich mniej szczęśliwi koledzy w kasynach czy ogrodach otaczających naziemne sztaby. Robią to z czystym sumieniem i bez obaw. Przecież aby w którymkolwiek z ich pancernych pałacyków mógł zostać wciśnięty czerwony guzik, potrzeba zawsze wszystkich siedmiu kluczy. W tym tkwi istota naszej najświętszej równowagi, istota bezpieczeństwa świata. Kto zliczy, ile trzeba było spotkań na najwyższych szczeblach, ile znojnych negocjacji, ile kompromisów i wyrzeczeń ze strony armii, by po wieku wiszącej nad nami zagłady, wieku strachu, psychoz i niepewności jutra, nastał wiek spokoju.