Выбрать главу

Przecież to rzecz fizycznie niemożliwa, by tych siedmiu tam, na Księżycu, porozumiało się ze sobą i wspólnie użyło powierzonych im kluczy do równoczesnego odpalenia arsenałów. Najpierw musieliby się zawsze spotkać w jakimś wybranym bunkrze, a kto zgodziłby się wydać na pastwę nuklearnych płomieni w pierwszej kolejności swój macierzysty Region? Obłęd? Nie, wysoki sądzie. Jest matematycznym absurdem, by jednego dnia, o jednej godzinie, zwariowało siedmiu zwykłych, przeciętnych ludzi, przebywających w tych samych, znakomitych warunkach. Jest absurdem do siódmej potęgi, by naraz oszaleli akurat oni, najzdrowsi z najzdrowszych, w dodatku codziennie zdalnie poddawani kontrolnym badaniom. Zatem nie istnieje możliwość, że kiedyś wszystkie klucze znajdą się w rękach jednego człowieka. Nie istnieje, prawda? Niestety, panowie sędziowie! Nie, nie. Żaden nie zachorował. Żadnemu nie zepsuł się komputer. Był zwykły dzień służby. Piękny, księżycowy dzień. Pod kraterem Autolikosa wylądował pojazd z Ziemi. Wysiadł z niego samotny inspektor. Zaczął odwiedzać bunkry jeden po drugim i opuszczał je każdorazowo w towarzystwie jego mieszkańca. W końcu zgromadził ich wokół siebie wszystkich, za ostatnim posterunkiem. Inspektorze Marku Halny! — to znowu był wystrzał. Tym razem w salce wypaliła armata. Dopiero kiedy umilkł łoskot, uprzytomniłem sobie, że prosto we mnie. Jednak cholernie tu duszno. Poza tym ten typ za długo gada. To dobrze, że rozprawa się przeciąga, ale niechby już dopuścili do głosu obrońcę. Adwokaci i tak zawsze mają więcej do powiedzenia niż prokuratorzy. — Inspektorze Halny! — zagrzmiał po raz drugi Gustman. — Co im pan wtedy mówił?! Niech pan nie wstaje! — huknął na mnie życzliwie, ponieważ wyrwany tak raptownie, odruchowo poruszyłem się na ławce. — My to wiemy! Wiemy, z pańskiego własnego raportu, który oni potwierdzili! — rozstrzelał wskazującym palcem całą obwinioną siódemkę.

— Że utrzymywanie arsenałów w kosmosie jest bezsensowne, skoro i tak nie mogą być użyte przeciw jednemu, zakreślonemu obszarowi Ziemi. Że siedząc tam z tymi swoimi kluczami robią z siebie błaznów, bo nigdy nie zaistnieje sytuacja, w której byliby w stanie pociągnąć za spust. I co oni wówczas uczynili? Oddali panu klucze! Wszyscy! Matematyczny i fizyczny absurd stał się faktem! Rozstrzygnięcie, czy Ziemia ma istnieć dalej, czy spłonąć jak wiązka siana, zawisło od woli jednego człowieka. Udowodnił pan światu, że za wcześnie cieszył się poczuciem bezpieczeństwa. A nam, wojskowym, że zbyt pochopnie przystaliśmy na system równowagi, który niczego nie gwarantuje. Nie pomyśleliśmy o tym, że nawet najzdrowsi ludzie mogą wyciągnąć ręce do mrzonki — i pan nam to wypomniał, inspektorze Halny! Wywołał pan widmo, którego nie dostrzegaliśmy. Widmo zmowy! Podłej, zdradzieckiej zmowy ze strony tych wybranych spośród wybranych. Dosyć, panowie sędziowie — w mgnieniu oka na powrót stał się spokojny, chłodny i kwaśny. — Dosyć. Oskarżam obecnych tu siedmiu oficerów o zdradę główną, uważam ich winę za udowodnioną i żądam dla nich najwyższego wymiaru kary. Dziękuję.

O mało nie powiedziałem: proszę, tak byłem zadowolony, że skończył. Halny i Halny. Inspektor, cholera. Złoty mówił prawdę. Kolega po fachu. Tyle, że ja się nie buntowałem. Przeciwnie. Ja wypełniłem swój obowiązek. Poleciałem, poniuchałem, pogadałem sobie, a potem rąbnąłem raport. Inna sprawa, że jeśli to wszystko prawda, co powiedział Gustman, to ten jakiś ja, nie wiedzieć kiedy, był nielichym spryciarzem. Co to za równowaga, polegająca na tym, że siedem kluczy do siedmiu arsenałów może być użytych albo równocześnie, albo wcale. To po diabła ta broń, na której nieustanną modernizację i konserwację idą miliardy? Po kiego czorta wysyłać na Księżyc najlepszych ludzi, żeby siedzieli w pancernych pigułach lub spacerowali w zębatym cieniu grani Apeninów? Naturalnie, że błazenada. Sam bym się na to złapał, gdybym był na ich miejscu i gdyby przyleciał jakiś złotousty inspektor.

— Czy w związku z wystąpieniem kolegi prokuratora ktoś chce zabrać głos? — spytał środkowy sędzia tonem nie wróżącym niczego dobrego, komuś, kto by zechciał. Odpowiedziało milczenie. Arbiter westchnął z aprobatą i rzekł:

— Proszę kolegę obrońcę.

Kocur wstając zafalował jak kępa wodorostów. W górze porwał go prąd. Wyciągnął głowę w stronę stołu sędziowskiego, ale całą resztą ciała skłonił się ku mnie.

— Mój szanowny przedmówca — zaczął cicho i miękko — był łaskaw zwrócić już uwagę wysokiego sądu na rolę, jaką w tej nieszczęsnej sprawie odegrał pan inspektor Halny — masz tobie. On także. — Niech mi jednak będzie wolno stwierdzić — ciągnął adwokat — że w przemówieniu kolegi prokuratora ta rola została przedstawiona w sposób wysoce niepełny, proszę mi darować: tendencyjnie niepełny. Gdy tymczasem — warknął, odwracając się i wpijając wzrok we mnie — kot, ale z tych większych. Co najmniej puma. — Gdy tymczasem — zaryczał ponownie — nie można sprawiedliwie osądzić moich klientów, jeśli nie ustali się przedtem, co naprawdę robił u nich na Księżycu i co im opowiadał onże inspektor Halny.

Chodzi o motywy, jakimi się kierowali, ryzykując czyn, W wyniku którego zasiedli dzisiaj na ławie oskarżonych. Mówimy, że intencje sądzi Bóg, a ludzie konkretne postępki, ale nieumyślne zabójstwo jednak traktujemy inaczej niż morderstwo z premedytacją — obrońca wciągnął ze świstem powietrze, po czym wypuścił je powoli, prosto w moją twarz. — Cóż bowiem zaszło owego feralnego dnia w okolicy krateru Autolikosa? — zadał pytanie po krótkiej pauzie. Jego modulowany głos przeskoczył w pobliże basów i przycichł. Miauczał teraz w tonacji molowej. — Owszem, pan Halny złożył zaraz po powrocie wiadomy raport. Owszem, żaden z oskarżonych nie zaprzeczył, że podstawowe fakty, przytoczone w owym, hm, dokumencie, są prawdziwe. Ale protokoły przesłuchań wszystkich obwinionych zgodnie uzupełniają ten raport o wysoce interesujące szczegóły, które kolega prokurator uznał za stosowne pominąć. Ja również — na moment zwrócił się w stronę stołu i sztywno wyprostowaną dłonią zatoczył dwa płaskie, pionowe koła, jakby wyczarowywał niewidzialny pejzaż — pozwolę sobie teraz zaapelować do wyobraźni wysokiego sądu. Zacznijmy od momentu, który tak plastycznie odmalował oskarżyciel. Jest czarno — biały księżycowy dzień. Obok siedmiu bunkrów centrum dowodzenia ląduje mały moduł patrolowy. Wysiada z niego jeden człowiek. Podchodzi do pierwszej dyspozytorni. Znika w niej, by po chwili wrócić na otwartą przestrzeń w towarzystwie oficera. Obaj idą ku drugiemu bunkrowi. Oficer czeka na zewnątrz, przybysz wchodzi i wyprowadza funkcjonariusza innego sztabu. Nie trwa to dłużej niż gwizdnięcie na psa, by przybiegł do nogi. Trzeci pancerny budyneczek. Historia się powtarza. Czwarty. Piąty, szósty i siódmy. Za każdym razem najsprawniejsi, najinteligentniejsi, najlepiej wyszkoleni oficerowie, jakimi dysponują sztaby świata, pozwalają się po kilku słowach wywabić ze swoich baz potulnie niby owieczki. Oczywiście, każdy z nich, wychodząc, zamyka bunkier i zabiera klucz ze sobą. Teraz są już w komplecie. Przybysz prowadzi ich kawałek dalej, ustawia w cieniu i zaczyna mówić. Śledzicie tę scenę? Słyszycie ten jeden przemawiający głos?