— Pani wierzy?
Kobieta skinęła głową.
— Pozazdrościć — burknął kąśliwie mężczyzna. — Niestety, wierzyć, to grubo za mało. Należałoby w jakiś sposób tak potrząsnąć tą gnijącą skorupą, żeby gwiazdy poleciały z sufitu. Co do mnie, nie znam takiego sposobu. Nikt go nie zna.
— Polecą.
— Co?!
— Gwiazdy. Przynajmniej jedna. Już raz ją widziano. Wszystko się zmieni.
— Co?!
— To, co pan słyszy — role się odwróciły. Teraz kobieta miała argumenty, które dotąd trzymała w zanadrzu. Ona dyktowała warunki. — Nie rozmawiałabym o tym z obcym — ciągnęła — choć to żadna tajemnica. Ale pan przyszedł z góry. Wie pan, ja jestem w ciąży.
Zapadła cisza. Z zewnątrz dobiegł szum lasu. Coś zaszeleściło w kominie.
— W ciąży…? — wybąkał po dłuższej chwili mężczyzna.
Kobieta przytaknęła.
— Nie rozumiem… Sama pani mówiła o tym swoim siódmym krzyżyku…?
— Och, proszę pana — uśmiechnęła się pobłażliwie. — Kiedy Pan Bóg kogoś wybiera, to nie pyta o lata. Jestem w ciąży już trzeci rok.
— Co…?
— A tak. Urodzę Pana Jezusa.
Czarny podciągnął koc, odsłaniając owłosione łydki. Zupełnie, jakby nagle sobie przypomniał, że na tym złym świecie lepiej mieć zapewnioną swobodę ruchów, przynajmniej od pasa w dół. Następnie odchrząknął i wymruczał:
— No to tego… — pozbierał swoje rzeczy i wyszedł z nimi do sieni. Gdy wrócił, ubrany jak wtedy, kiedy pierwszy raz wkroczył do izby, kobieta stała w tym samym miejscu, w nie zmienionej pozie. Na jej twarzy wciąż tlił się uśmiech, trochę zawstydzony, trochę zalotny, trochę zwycięski, ale nade wszystko pogodny jak jedyny dobry sen Michała Anioła.
Mężczyzna rzucił koc na krzesło, cofnął się i uważnie zmierzył wzrokiem krzepką postać gospodyni. Najwyraźniej wahał się, czy wypowiedzieć na głos myśl, która przyszła mu do głowy przed chwilą w sieni, czy raczej to sobie darować. W końcu przemówił. Popełnił błąd. Widać kiepsko znał się na uśmiechach.
— Zażartowała sobie pani ze mnie, prawda? — spytał.
— Dlatego, że tyle gadałem o naszych grzechach? W porządku. Należało mi się. Rzeczywiście, poniosło mnie…
Przerwał mu szczery, niegłośny śmiech.
— Nie uwierzył mi pan! — zawołała radośnie kobieta.
— To nic. Wcale się nie gniewam. Nasz ksiądz, w tym kościółku na dole, także mi nie wierzy. Nawet się złości, że za często przychodzę do spowiedzi. A ja muszę przychodzić, bo nie wiem, kiedy to będzie. Ale uwierzy — spoważniała. — Pisałam już do biskupa. Zawiadomiłam również papieża. Mieliby do mnie żal, gdybym ich nie uprzedziła.
Czarny znowu odchrząknął, po czym powiedział zmienionym głosem:
— Już późno. Dziękuję i dobranoc — skierował się ku sieni. Kobieta odprowadziła go do drzwi.
— Przed spaniem niech pan sobie koniecznie naparzy kwiatu lipowego — posłała za oddalającą się postacią. — Nic tak nie pomaga na przeziębienie. I uspokaja. Tylko niech pan nie zapomni.
— Nie ma obawy — dobiegło z cienia. — Nie zapomnę.
— Dobranoc — kobieta zamknęła drzwi.
Czarny przeszedł kilkanaście kroków i zatrzymał się. Zerknął za siebie, po czym obiegł oczami uśpioną dolinę.
— Co się przejmujesz? — zaburczał ironicznie. — Napij się ziółek. To uspokaja. Włóż pantofle i czekaj. Ona urodzi Chrystusa, Chrystus odkupi nasze winy względem Ziemi i wszystko będzie dobrze. Moje szczęście, cholera. Burza, ulewa, las jak zasieki i w pierwszej chałupie wariatka. Powinienem był jej powiedzieć, że mit matki rodzącej boga — zbawcę wije się przez wieki niczym kosmiczny wąż. I że psychiatrzy mają z nim najwięcej roboty właśnie zawsze wtedy, kiedy cywilizacja potyka się nad przepaścią. Ale i tak powiedziałem dosyć. Cholera. Ona stuknięta, a ja? Ryczałem, że chałupa się trzęsła. Teraz na odmianę gadam do siebie. Powoli. Dzisiaj wszyscy częściej gadają do siebie, niż do innych. A może to przez ciebie? — Czarny nagle zadarł głowę i wbił wzrok w okrągłą tarczę księżyca. — Ty prabogini, ty! Ty kobieca duszo ludzkości! Wisisz nad tą cichą dolinką jak srebrna wiedźma! Przez tysiąclecia łagodniej karano zbrodnie, popełnione podczas pełni! Co ty na to?! A napady melancholii? Schizofrenii? Napięcia neurohormonalne? Mnie nie oszukasz. Wiem, jak potrafisz świdrować w ludzkich mózgach. Jestem fachowcem, rozumiesz?! Gdyby ktoś rzeczywiście miał spłodzić nowego człowieka… Nowego człowieka… — mężczyzna raptem umilkł. Długo stał nieruchomo z uniesioną twarzą. Następnie znowu coś zamruczał. Ale przestał wymyślać księżycowi. Powtarzał jedno słówko: — Gdyby… Gdyby… Gdyby…
Minęło dwadzieścia minut. Może pół godziny. Czarny nie patrzył już w niebo, tylko pod nogi. Wyciągniętym, sprężystym krokiem sadził w dół, mijając pojedyncze domy, przylepione do drogi. Była północ. Za chwilę miał się zacząć nowy dzień.
II. Ziemia jeden. Jeden
Przeciągnąłem się z lubością i głęboko odetchnąłem. Leżałem wygodnie na czymś znakomicie nadającym się do leżenia. Pachniało jabłkami. Czułem się cudownie wypoczęty, odprężony od czubka czaszki po koniuszki palców.
— Może pan wstać — usłyszałem.
Wstawać mi się nie chciało. Uniosłem powieki. Zobaczyłem tuż nad sobą mordę brodacza monachijskiego. Lubię psy, ale na dzień dobry wolałbym ujrzeć psa, którego znałem. A jeśli już obcego, to odrobinę młodszego. Ten mógłby być dziadkiem posiwiałego Akeli.
— Pfuj — powiedziałem łagodnie. — Szukaj, szukaj.
Morda odpłynęła w górę. Okazało się, że to nie pies.
— Nie pies — przyznałem na głos. — Jałowiec — skonstatowałem, patrząc z podziwem na niewiarygodnie bujny, srebrnobiały zarost pochylonej nade mną twarzy. Twarz pewnie posiadała oczy, lecz nie sposób było się co do tego upewnić.
— Gałąź jałowca, obcięta i odwrócona — kontynuowałem.
— Ciekawy kolor. Jakiś księżycowy jałowiec.
— Niech pan wstanie — głos dobywający się z siwej gęstwiny brzmiał przesadnie rzeczowo. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Sen uciekł ze mnie jak złoty pył spod abażuru, kiedy zgaśnie lampa. Ale światło nie zgasło. Przeciwnie, nabrało ostrości. Równocześnie wyostrzyły się szczegóły wnętrza, w którym przebywałem, kontury przedmiotów, a także zarysy postaci. Usiadłem, spuściłem nogi na podłogę i chwyciłem dłońmi krawędź wąskiej, wysokiej leżanki. Spałem na zwykłej, ambulatoryjnej leżance, nie na barokowym łożu, przywiezionym specjalnie dla mnie z sal wystawowych Wersalu. Bezpośrednio nade mną, pod wklęsłym sufitem, widniało ażurowe rusztowanie z przewodami, gniazdkami i uchwytami, mogące służyć jedynie jako wiszący stelaż dla zestawów specjalistycznej aparatury. Ale żadnej aparatury na nim nie było.
Leżanka stała w centralnym punkcie kolistej hali. Regularna kopuła, stanowiąca ściany i sufit, nie posiadała ozdób ani jakichkolwiek urządzeń. Nie mówiła absolutnie nic o zajęciach ludzi, którzy tu bywali. Wyjąwszy ową szkieletową konstrukcję nad leżanką, była gładka jak zwierciadło orbitalnej anteny, pokryte szronem zielonkawej barwy. Ten sam odcień miały szyby w oknach, oraz zasłony, wykonane z lejącego się, matowego tworzywa.
Dwa kroki przede mną stał starszy, krępy mężczyzna z wypukłym czołem i pióropuszem białych włosów, okalających łysinę na ciemieniu. Jego owalna twarz, pokryta niemal w całości siwym zarostem i przedłużona ku dołowi rozwichrzoną brodą, naprawdę przypominała zawieszoną na nitce gałąź srebrnego jałowca. Oczy ginęły mu pod niewiarygodnie wybujałymi brwiami. Nic dziwnego, że wyrwany z rozkosznego snu, w pierwszej chwili wziąłem go za sędziwego brodacza monachijskiego lub kudłatego owczarka.