Выбрать главу

Inspektorze Halny! Pan nie poleciał na Księżyc dokonać demaskatorskiej prowokacji! Pan tam poleciał gnany romantycznymi rojeniami! Kiedy pan tym swoim siedmiu ofiarom, tak, tak, ofiarom, dowodził, co powinni zrobić, mówił pan wprost z serca, z pasją, ogniem, uniesieniem! Pan naprawdę chciał zniszczyć zgromadzone na orbitach arsenały. Inaczej niczego by pan u tych ludzi nie wskórał! Wysłuchaliby, wzruszyli ramionami, wrócili do siebie i zameldowali o pańskiej wizycie. Panowie sędziowie, tego, co teraz powiedziałem nie jestem w stanie udowodnić, ale proszę, zastanówcie się, czy mogło być inaczej?! Nie! Wykluczone! Jeśli ktoś tu zdradził, to w pierwszym rzędzie Halny! On wybrał się na Księżyc nie po to, by uczynić zadość swoim inspektorskim powinnościom, lecz by skompromitować i zniszczyć równowagę sił zbrojnych! Celowo, z premedytacją! No i udało się, panie Halny! Zadowolony pan z siebie? Po dzisiejszym procesie, co mówię, od momentu złożenia przez pana raportu, prawie wszystkie agendy ONZ pracują nad nowym systemem bezpieczeństwa, a do czasu jego powstania poszczególne sztaby zachowują pełną samodzielność decyzji w kwestii użycia orbitalnych broni. Udowodnił pan przecież, że dotychczasowa równowaga była złudą. A teraz, panowie sędziowie, najciekawsza odsłona tej tragifarsy. Inspektorze Halny, czemuż to ostatecznie postąpił pan wbrew swoim przestępczym zamiarom, wbrew własnym, skrzętnie skrywanym ideałom, wbrew samemu sobie?! Bo pan nie tylko chciał zniszczyć wycelowane w Ziemię głowice. Pan dopiął tego, że mógł pan to uczynić! Oto stoi pan z siedmioma kluczami w rękach i patrzy na ludzi, którzy strzegli tych kluczy jak największej świętości, ale przekazali je panu, bo uwierzyli, że robią to w imię jeszcze większej świętości. Stoi pan i milczy. Piętnaście minut trwa ta niesamowita scena! Co się stało, panie Halny? Nagle poczuł się pan zmęczony? Chory? Był pan dostatecznie raźny, by wrócić na Ziemię i sporządzić raport. A tam wystarczyło przecież ruszyć z tymi kluczami do pierwszej bazy, otworzyć ją, zmienić kierunek wyrzutni i wcisnąć czerwony guzik! A potem przejść do następnej, do trzeciej, czwartej, siódmej! Byłoby po wszystkim! Kto wie, czy armie świata, postawione wobec faktu dokonanego, nie zaakceptowałyby tej przymusowej sytuacji i raz na zawsze nie zrezygnowały z umieszczania na orbitach jakichkolwiek broni. Jest to nawet zupełnie prawdopodobne. Więc czemu pan się cofnął, panie Halny? Zląkł się pan, kiedy był pan już u celu? Czego? Tego jednego decydującego ruchu? Zwątpił pan w siebie? Czy też w ludzkość? Wahanie trwało za długo i, jak zawsze w takich wypadkach, zakrzepło w postaci oportunizmu? Nie wiem tego, panie Halny. Nie wiem, panowie sędziowie. Wiem jedno. Albo inspektor Marek Halny zasiądzie tutaj na ławie oskarżonych jako pierwszy z ośmiu, albo, wydając wyrok na siedmiu, musicie pamiętać o motywach, którymi się kierowali i o tym, że choć zdradzili, najpierw sami padli ofiarą zdrady. Dziękuję — mruknął jeszcze obrażonym tonem i usiadł.

Przez chwilę w salce było zupełnie cicho. Ni stąd ni zowąd owładnęło mną dziwne uczucie. Miałem wrażenie, że patrzą na mnie nie tylko ci trzej zza stołu, oraz Aron, Gustman i obrońca, a nie patrzy siedem par spokojnych oczu z bocznej ławki. Wydało mi się, że ściany sztabowego budynku są przeźroczyste. Że stoję wewnątrz unoszącego się w powietrzu szklanego dzwonu, wystawiony na widok całego Miasta. I że część Jego mieszkańców przygląda mi się bez szczególnego zainteresowania, natomiast druga część, znacznie mniej liczna, odwraca ode mnie głowy. Wśród tych, którzy patrzyli, znajdowała się Helena. Wyglądała, jakby przed chwilą oznajmiła komuś, że sowa była córką piekarza, a teraz miała zacząć mówić o rozmarynie, koprze, rucie i stokrotce, żałując, że nie może ofiarować fiołków, bo jej zwiędły. Muszę ją poprosić, by przed zaśnięciem pożegnała mnie słowami: dobranoc, słodki książę. Żebym nie zapomniał. W każdym razie zabronię jej powtarzać cokolwiek z piątej sceny czwartego aktu. „Słodki książę” będzie w sam raz.

Z powietrza na ziemię ściągnął mnie głos sędziego, środkowy arbiter w niczym nie przypominał Ofelii, ale po pierwsze, tylko tego brakowało, żeby przypominał, po drugie, to nie Ofelia kładzie spać słodkiego księcia, i po trzecie, niby dlaczego Helena miałaby się zachowywać jak lamentująca dziewica w starym zamczysku, w którym człowiek co krok wpada na jeszcze głośniej lamentującego ducha? Że ktoś tu na mnie namiauczał? Sędzia nie przemówił głosem dziewicy, lecz to, co powiedział, zabrzmiało wystarczająco słodko.

— Nie przerywałem koledze mecenasowi — rzekł — by nie przedłużać rozprawy. Teraz jednak czuję się zmuszony zauważyć, że treścią jego wystąpienia miała być obrona oskarżonych, a nie powiększanie ich liczby — o, właśnie. Brawo. — Nie potwierdzone żadnymi faktami próby oczerniania inspektora Marka Halnego mogę rozumieć tylko w jeden sposób. Ten mianowicie, że obrońca, mimo usilnych starań, nie znalazł w materiale dowodowym niczego, co mogłoby świadczyć na korzyść obwinionych. Sąd weźmie to pod uwagę. Świadek Halny wypełnił swój obowiązek i każdy, kto dziś wysuwa przeciwko niemu gołosłowne zarzuty naraża się na proces cywilny o łatwym do przewidzenia wyniku. — No, pozwu mu nie poślę. Chciałoby mi się. — Ogłaszam przerwę — zakończył środkowy arbiter, wstając. — Sąd udaje się na naradę.

Dwaj jego koledzy podnieśli się także, ale tylko oni, bo sąd udał się na naradę nie dalej niż do końca stołu, po przeciwnej stronie niż ta, gdzie przed porucznikiem pilotem cicho stukał komputer. Tu trzej członkowie trybunału zaczęli szeptać. Widać tak było trzeba. Szeptali jakieś dwie minuty, po czym wrócili do swoich krzeseł z wysokimi oparciami. Teraz musieli wstać również oskarżeni, żeby wysłuchać wyroku.

— …W imieniu… degradację… skreślenia z ewidencji… dożywotni zakaz pracy w armii… opuszczania Ziemi… inne kary wymierzą poszczególne sztaby, którym niniejszym… przekazani…

Zapatrzyłem się w okratowane okno, jednolicie zamglone brudem. Wstałem, kiedy sąd opuszczał salkę, bo wstali również Gustman i kocur. Wyszedłem, gdy przyszedł po mnie Aron. Jeszcze lecąc nad oceanem, lądem i morzem miałem przed oczami to okno, przez które nic nie było widać.

Co tamten Halny mógł myśleć wtedy, przez tych piętnaście minut? Krater Autolikosa. Apeniny. Nie ma mnie w tym krajobrazie, ale znam go dobrze. Światła w szczelinach gór jak ciecia brzytwą przez pokrowiec na zapalonym reflektorze. Krawędzie cieni niczym brzegi przepaści. Dlaczego, do cholery, nie wziąłem tych kluczy i nie urządziłem strzelaniny w najdalszą próżnię lub w Słońce? Zaraz, zaraz. Ja? Co znowu. Ja nigdy bym tam nie poleciał. Znalazłbym sobie przyjemniejsze zajęcie. Na przykład czytałbym stare powieści historyczne, których akcja rozgrywałaby się od upadku Troi gdzieś tak do połowy Cesarstwa Rzymskiego. Potem dzieje stają się zbyt bliskie i ponure. Zimą mógłbym jeszcze karmić sikorki.