Выбрать главу

— Tak. — Może w jego języku w ogóle nie istniało słowo: nie? U nas też tacy byli. Dawni Celtowie. Jedni jedyni. Musiało być przyjemnie mieć do czynienia z ich dziewczynami. Dużo im z tego przyszło. To znaczy Celtom w ogóle, nie ich dziewczynom.

— Ale nie mam robić nic konkretnego, tylko oddziaływać? — kontynuowałem.

— Tak.

— Właśnie. Otóż czuję się w moralnym obowiązku ostrzec cię, że nie zauważyłem, abym na kimś wywarł piorunujące wrażenie. Ani tu, ani na Alfie… to jest, w ojczyźnie Złotego, gdzie miałem już przyjemność przebywać i skąd miałem jeszcze większą przyjemność wrócić… w ostatnim momencie. Czeka cię rozczarowanie.

Stalowe oczy wpatrywały się we mnie przez dłuższą chwilę. Wreszcie usłyszałem zgoła ludzkie westchnienie.

— Od samego początku wynik eksperymentu wydawał się niepewny, a nawet wątpliwy. Jednak nie mogliśmy przeoczyć bodaj najniklejszej szansy. Zawiedliśmy się… Jednak obecnie szansa zaistniała znowu…

Zamachałem ręką. Tylko nie to. Tych bajdurzeń o rzekomej szansie miałem już więcej niż dosyć. Żeby złagodzić nieuprzejmy gest uśmiechnąłem się do niego najładniej jak umiałem. W dodatku całkiem szczerze. Witaj, kolego. Jesteśmy w domu. Że też od razu nie przyszło mi to do głowy.

— Zbuntowany inspektor z… będę nazywać twoją Ziemię Betą — powiedziałem. — Z Bety. Nie reprezentujesz zorganizowanej grupy, ale jest was garstka szlachetnych zapaleńców, gotowych na wszystko. Agent o dwóch obliczach. Usiłujesz ratować swoją cywilizację gwałcąc obowiązujące u was prawa i narażasz się władzy. Robisz to jednak z czystym sumieniem, bo jesteś przeświadczony, że jeśli nie dojdzie do przewrotu, twój świat czeka nieuchronna zagłada.

Cofnął się o krok.

— Ty pamiętasz? — mruknął. — Mówiono mi…

— Nie wierz im — wydąłem wargi. — Każdego wystawią do wiatru. A szczególnie cięci są na inspektorów. Ale pociesz się, nie pamiętam. Po prostu gdzieś kiedyś słyszałem, że choć wszechświat z jego wszystkimi krzywiznami i całą enwymiarową strukturą jest nieciągły, nieliniowy i co tam jeszcze, to przecież życie rozwija się wszędzie podobnie, czego najlepszy dowód stoi właśnie przede mną, bo widzę u ciebie nie macki, tylko nogi i ręce liczące po pięć palców każda, głowę, twarz, brzuch… nie wnikajmy w szczegóły. A już życie rozumne! No więc skoro tak, wystarczy raz spotkać jednego zbuntowanego inspektora, żeby potem w każdym następnym, z każdej innej planety, bezbłędnie odnaleźć to samo gwałtowne zapotrzebowanie na szansę. Dobrze. Sam pozbędziesz się złudzeń. Ja jestem za miękki, żeby odmówić. Chodźmy do tej twojej wody. Rzeczywiście chce mi się pić.

Zaprowadził mnie trzy metry dalej. Tam podał mi rękę i pociągnął, świat zamknął się wokół mnie, jakbym wpadł do jaskini. Ale nie zobaczyłem żadnych kryształów. Niczego nie musiałem oglądać od spodu.

Ciemność trwała krótko. Nagle oblało mnie słońce. W porównaniu z naszym słabe, szarawofioletowe, ale bądź co bądź świeciło.

Rozejrzałem się. Dachy. Ma się rozumieć, stalowe i kwadratowe. Wąskie prześwity, ukazujące szarą perspektywę szarych budowli, przetykanych małymi szarymi skwerkami, na których rosły płaskie drzewa. Te ostatnie przypominały… szczerze mówiąc, nic mi nie przypominały. Ale ponieważ w obcym świecie nigdy nie ma niczego, co nie musiałoby przypominać czegoś innego, więc przypominały mi równo odcięte i pionowo wbite w ziemię rybie ogony. Nie jestem ichtiologiem, ani nawet wędkarzem. Czemu nie miałoby być ryb z takimi ogonami? A jeśli nie dziś, to kiedyś, kiedy morza i oceany zamieszkiwały miliony najrozmaitszych stworzeń?

Po lewej ręce też były dachy, tylko jakby ustawione na długiej szachownicy. Placyk, dom, placyk, dom, szare pola stykające się po przekątnych. Na prawo jakiś kwadratowy park. Głębiej wzgórza. Wzgórza były normalne, ale niskie i zajmowały bardzo niewielki obszar. Dalej na prawo zaczynały się zakłady przemysłowe. Jeden bezkresny ołowiowy step, poprzecinany jedynie równo rozmieszczonymi pęknięciami, zbiegającymi się w odległej perspektywie w nitkowatą gwiazdę. Oczywiście, szarą. Tam był już horyzont. Ciągnęły się te zakłady w nieskończoność. Jeśli już, to wolałbym oglądać tutejsze widoki z lecącego przeźroczystego dzwonu. Ale u Stalowych panowały inne zwyczaje. Staliśmy obaj na płaskim dachu, górującym nad całą okolicą. Prócz nas nie było tu nikogo i niczego. Mroczny pojazd, bryła ciemności, w której wnętrzu przybyłem z Ziemi, zniknęła. Lub też włożyła czapkę niewidkę, jak w parku, za krzakami.

Nie podobała mi się Beta, ale w końcu nie mój świat, nie dla moich wesołych oczu i w ogóle nie mój interes. Skoro im się podoba…

Zaraz. Zupełnie zapomniałem, że nie wszystkim…

— Co się u was właściwie dzieje? — zagadnąłem. — Widzę przecież, że macie przemysł, macie trochę, hm, monotonne, lecz znakomicie rozwinięte budownictwo i na pewno nie wstydzicie się swoich inżynierów. A zatem nie kładziecie tamy twórczej pomysłowości badaczy i uczonych. Więc czemu uganiasz się za jakąś efemeryczną szansą, tak daleko stąd?

Położył sobie dłoń na głowie. Dłoń musiał mieć już naprawdę stalową, jeśli te jego włosy nie przebiły mu jej na wylot, jak igły jeżowca z Morza Czerwonego.

— Twórcza pomysłowość — powtórzył z goryczą. — Twórcza pomysłowość. Jesteś w królestwie geometrii i matematyki stosowanej… nie matematyki. Arytmetyki. Jedynym prawem jest tutaj absolutna racjonalizacja, służąca wykorzystaniu natury dla konkretnych potrzeb. Takich, które można zważyć, zmierzyć i opisać przy użyciu ustalonych wzorów. Rzecz tylko w tym, że te lawinowo rosnące potrzeby, precyzyjnie wmontowane w strukturę społeczną, same nie są naturalne. A już tragicznie nienaturalny jest psychologiczny przymus ich zaspokajania. Wszystko postawiliśmy na technikę i ekonomię. Rozumiesz? My istotnie nie wstydzimy się inżynierów. Wstydzimy się kapryśnych zachcianek i chaotycznej fantazji naszych przodków. Tolerujemy nauczycieli, zapoznających dzieci z alfabetem, ale nie mamy literatury, poza fachową i popularyzatorską, która propaguje treści wybrane, wyselekcjonowane i przesiane przez sito Głównej Komisji Rozwoju. Nie znamy historii, ponieważ historia zawiera wiadomości o katastrofach, nieszczęściach i zagrożeniach. Pamięć przeszkadza w budowie świata niezawodnego.

— Pamięć przeszkadza — mimo woli mruknąłem pod nosem. — No pewnie — powiedziałem głośniej. — W pamięci nawarstwiają się najrozmaitsze niepotrzebne rzeczy. Nie samo złoto, piękno i radość. A z niepotrzebnych rzeczy łatwo wysnuwać niepotrzebne wnioski. Chyba rozumiem wasz punkt widzenia. Świat niezawodny. Wcale nieźle. Ale w takim razie przeciw czemu ty się buntujesz?

— Przeciw śmierci — każdy to samo. Daję słowo, jakaś kosmiczna epidemia. Wprawdzie mnie rzeczywiście Beta przypomina trochę stary i smutny cmentarz, ale za to ja na pewno nie żyję w niezawodnym świecie.

— Hm — wyraziłem wątpliwość.

— Słuchaj dalej — rzekł. — Nie mamy filozofów, ani filozofii. Nie mamy idei. Zamiast niej narzuciliśmy sobie obowiązującą ideologię, której podporządkowaliśmy wychowanie, stosunki społeczne, obyczaje i prawo. Mówisz: twórcza pomysłowość. Bez nauk humanistycznych, poezji i marzeń, bez życia duchowego. Bez sztuki i artystów. Owszem, istnieje plastyka użytkowa, muzyka arytmetyczna i geometria zdobnicza, jednak są one legalne tylko wówczas, gdy nie pozostawiają pola dla subiektywnych uczuć, gdy afirmują i ilustrują zastany porządek, nie wnosząc indywidualnych poszukiwań, choćby w jak najbardziej praworządnych intencjach. Kiedy musi upaść cywilizacja techników i ekonomistów, z których żaden, nigdy, nie zazna chwili szaleństwa? Po ilu wiekach? My trwamy w złudnym ładzie już dwa stulecia. I giniemy bez ratunku. Niemożliwe, żebyś tego nie rozumiał!