Выбрать главу

— Rozumiem, że trochę tu u ciebie nudno — powiedziałem pojednawczo — ale rozumiem też, że malujesz swój świat w przesadnie ciemnych barwach. Bo gdyby rzeczywiście nie było ratunku, to nie buntowałbyś się. Po co? Ostatni akt protestu, rzucony w otchłań pozbawioną uszu, przed śmiertelnym skokiem z kwadratowego dachu? Mimo twoich tęsknot do filozofii i poezji nie wyglądasz mi na osobnika przywiązującego wagę do symbolicznych, bohaterskich, lecz absurdalnych gestów.

— Nie wiem, czy nie jest za późno, ale nie roztrząsam tego. Szukam ocalenia — odparł. — Szukam…

— Szansy, tak, tak — przerwałem, bo wyglądało na to, że zaraz znowu zacznie mówić o Jałowcu i o mnie. — Masz nadzieję uprzedzić los i przeprowadzić zamach stanu, w wyniku którego nastąpi totalna humanizacja życia. Powinieneś przy okazji zajrzeć na Alfę. Dwa na słońcach swych przeciwne bogi, a religia w gruncie rzeczy ta sama. Gra jedną kartą. Jednak gdybym teraz zaczął coś przebąkiwać o banałach, to ani chybi dowiedziałbym się, że nie wszystkie nekrologi są jednakowo banalne. Niech i tak będzie — uśmiechnąłem się przyjacielsko. — No, co miałem zobaczyć, to, zdaje się, już zobaczyłem i usłyszałem, co miałem usłyszeć. Kiedy odchodzi najbliższa ciemność na Ziemię?

— Kiedy zechcesz — rzekł ponuro. — Lecz nie zobaczyłeś ludzi. I, co ważniejsze, oni nie zobaczyli ciebie.

Ludzi. No tak. Właściwie, co mi zależy. Potem będę myślał, że to przeze mnie uciekła mu ostatnia szansa. Mogę mu ofiarować godzinę złudzeń, temu zbolałemu racjonaliście, marzącemu o marzeniach. Przecież do Heleny nie wrócę przez to ani sekundę później. Tam, koło mojego domu, dzień wciąż ma się ku rozkosznemu końcowi. Do licha, całkiem nie najgorzej mi się żyje. Spojrzałem na Stalowego jak kochająca babcia na nieco natarczywego wnuka.

— No to do roboty! — zawołałem. — Idziemy szukać człowieka. Zapalaj latarnię!

— Chodź za mną — ruszył ku przeciwległej krawędzi dachu. Od jednolicie szarej powierzchni odcinał się tam niewielki ciemniejszy kwadrat. Wszedł na niego i pokazał mi miejsce obok siebie. Kiedy je zająłem, kwadrat umknął mi spod nóg. Było to coś bardzo zbliżonego do lądowania z porucznikiem pilotem Aronem. Jakaś winda, ale raczej nie osobowa.

Zamiast wewnątrz budynku, na najniższej kondygnacji, znaleźliśmy się od razu przed nim. Wąskie, proste ulice, z przecznicami w jednakowych odstępach. Szerokie chodniki. Pomiędzy nimi a ścianami domów pasy stalowej trawy. Szare okna patrzyły z szarych murów jak oczy ślepców. Na Alfie nawet najgłębsze cienie były odmianami złotego światła. Tu najjaśniejsze miejsca wyróżniały się jedynie tonacją cienia.

Nad jezdnią, na wysokości metra, spokojnie przeleciał pojazd, zbudowany z dwóch zlepionych podstawami ostrosłupów. Chodnikami, zawsze gęsiego, posuwali się w tym samym tempie tacy sami Stalowi. Zachęcony przez mojego towarzysza włączyłem się wraz z nim w jeden z tych reumatycznych korowodów. Przedtem otrzymałem od niego płaskie pudełeczko, które, podobnie jak on, wpiąłem w klapę bluzki. Gdyby otaczający nas teraz przechodnie rozmawiali, mógłbym ich odtąd rozumieć. Ale nie rozmawiali. Nikt też nie zwrócił uwagi na mój kolorowy strój, chorobliwie nieszarą cerę, oraz wadliwą konstrukcję mojego ciała. A co się tyczy zbawiennego oddziaływania, to z całą pewnością nie oddziaływałem na nich bardziej niż oni na mnie.

Dwie przecznice dalej skręciliśmy w boczną uliczkę. Był to właściwie odkryty tunel, przypominający trochę przedwieczny rów strzelecki o pełnym profilu, a trochę główną nitkę znacznie bardziej przedwiecznego kanału Tarkwiniusza Pysznego, z bezsensownie ociosanymi ścianami. Jak kosmos kosmosem tajniacy lubują się w zaułkach.

Zanim zapuściliśmy się w tę uliczkę, mój przewodnik stanął i gestem dał mi znak, żebym zrobił to samo. Przez chwilę wpatrywał się badawczo w mroczną perspektywę, jakby sprawdzał, czy nie nadciąga fala ścieków, która nas porwie i poniesie do Tybru. Widać to, co zobaczył, czy raczej czego nie zobaczył, ponieważ przecinkowaty zaułek był pusty jak droga do nieba w czasach powszechnej koniunktury, nie przekonało go w dostatecznym stopniu, bo powiedział:

— Poczekaj tu na mnie. Muszę zajrzeć w jedno miejsce. To zaledwie parę kroków. Zaraz wrócę.

Gdy zniknął mi z oczu, rozejrzałem się wokół siebie. Wzdłuż domów stojących przy głównej ulicy ciągnął się skwerek, miarowo poprzerzynany dróżkami prowadzącymi do jednakowych bram. Rosła na nim trawa i nic więcej. Ale miejscowi esteci zadbali o to, by brak płetwowatych drzew wynagrodzić mieszkańcom cieszącą oczy parkową architekturą. Na przykład, na prostokątnym trawniku znajdującym się najbliżej mnie, umieszczono kilkanaście ślicznych, identycznych sześcianów. Chyba były to niewielkie, oszlifowane głazy. W równych odstępach sterczały spomiędzy nich smukłe prostopadłościany wysokie mniej więcej na dwa metry. Wodziłem wzrokiem po tym osobliwym ogródku, aż dotarłem do sześciennej bryły spoczywającej niemal u moich stóp.

Wtedy nagle poczułem nieprzepartą potrzebę przesunięcia tej kostki, żeby powstał przynajmniej jeden wyłom w zbyt regularnym szeregu. Schyliłem się, złapałem obiema rękami krawędź kamienia i przewróciłem go na prawy bok. Nie zdążyłem się jeszcze wyprostować, kiedy kątem oka zobaczyłem, że coś wystrzeliło w moim kierunku. Powietrze przeciął szary wąż, zakończony rozchyloną obręczą. Ułamek sekundy później ta obręcz zamknęła się na mojej szyi. Znieruchomiałem w półprzysiadzie, nie wiedząc, czy czeka mnie powolne duszenie, czy też szybka i elegancka dekapitacja. Lecz obroża ani drgnęła. Zdołałem sobie jednak uprzytomnić, że nie ściska mnie zbyt mocno. Właściwie wcale mnie nie ściskała. Ale o tym, bym mógł przez nią przesunąć głowę, nie było co marzyć.

Lekko zezując widziałem idących chodnikami Stalowych. Nie mogli nie zauważyć, co mi się przytrafiło. Nikt jednak nawet na mnie nie spojrzał. Pewnie. Dlaczego mieliby się interesować obcym wandalem, którego dosięgła karząca dłoń sprawiedliwości. A może zbyt śpieszyło im się do fabryki, gdzie musieli jeszcze jeden drucik połączyć z jeszcze innym drucikiem, lub do sklepu, by kupić coś, w czym druciki już zostały połączone inaczej. Gdybym zawołał, uznaliby to pewnie za nowe, bezprzykładne pogwałcenie dobrych manier. W całym tym ołowianym mieście panowała ołowiana cisza.

Obróciłem się ostrożnie wokół własnej osi, jeśli półrozwarty zygzak posiada coś takiego jak oś i spojrzałem w stronę, z której przyszedł atak. Zobaczyłem, że najbliższy z wysokich prostopadłościanów otworzył klapę, umieszczoną w jego boku i że to właśnie stamtąd wychynęło długie jak żuraw ramię, zakończone sztywną obręczą. Automat. Robot. Wreszcie coś wprost z życia. Na obcej planecie powinny na człowieka napadać potwory, a jeśli ktoś trafi trochę gorzej, to w ostateczności roboty. Wszystko się zgadza. Alfa po prostu stanowiła wyjątek. Tam atakowali mnie ludzie, a kochały roboty. No, ale one były zbuntowane.

Wewnątrz tego robota wysięgnik z pętlą miał co najmniej jednego towarzysza. Znajdował się niżej i był zakończony zgrabną kwadratową łopatką, zgiętą w pół. Właśnie ustawiła zbezczeszczony przeze mnie kamień na poprzednim miejscu i precyzyjnym popchnięciem poprawiła jego pozycję. Na trawniku znowu zapanował porządek.

Zaczęły mi drżeć kolana i uda. Pomyślałem, kto zjawi się najpierw, mój Stalowy, czy policja. Bo skoro ten robot złapał mnie na gorącym uczynku, lecz nic nie robi, tylko trzyma i czeka, to z pewnością wysłał alarmujący sygnał do jakiegoś tutejszego Centrum.

Miałem szczęście.

Z bocznej uliczki dobiegł okrzyk, a następnie tupot kwadratowych butów. Były to pierwsze normalne, zdrowe dźwięki, jakie tu usłyszałem. Zaraz potem usłyszałem dźwięki nieco mniej zdrowe. Brzmiały jak krakanie zachrypniętej papugi: