Выбрать главу

— Dhwa! Dhwa! Dhwa!

Obręcz znikła. Wąż, z szybkością szarej błyskawicy, wrócił do wnętrza prostopadłościanu i zamknął za sobą klapę. Wyprostowałem się, odetchnąłem głęboko, po czym spojrzałem na mojego wybawcę. Stał z otwartymi ustami. Dziwna rzecz, jego wargi wcale nie były kwadratowe. Po prawdzie nigdy dotąd uważniej mu się nie przyjrzałem. Co nie znaczy, bym teraz nie mógł oprzeć się jego urokowi. Zaciekawił mnie raczej kwadracik, który wyjął spod bluzy, wraz z łańcuszkiem, przewleczonym przez kwadratowe uszko. Widać zwyczaj noszenia na szyi ważnych przedmiotów jest w kosmosie zjawiskiem równie powszechnym jak zbuntowani inspektorzy.

— „Błysnął mu w oczy specjalną broszką” — zacytowałem, mimo wszystko trochę piskliwie, odruchowo pocierając sobie kark i grdykę. — Co to jest?

— Najmocniej cię przepraszam — wydyszał. Chyba w ogóle nie dotarło do niego, że o coś pytałem. — Nie mam pojęcia, jak do tego doszło. To zwykły robot porządkowy. One nie atakują ludzi. Po prostu nie mogą…

— Nie przejmuj się — mruknąłem łagodząco. — Dobrze mnie obejrzał i uznał, że obiekt, który ma przed sobą, żadną miarą nie może być człowiekiem. Zdarza się, nie tylko robotom, i nie tylko na obcych planetach. Co to jest? — powtórzyłem, wskazując kwadracik na łańcuszku.

— To? — rzekł z roztargnieniem. — Znaczek tożsamości. W moim wypadku również odznaka inspektora. A przede wszystkim komunikator. Słuchaj…

— Czekaj — przerwałem mu znowu — bo potem zapomnę.

— Pokazałeś znaczek, więc natychmiast wykonał twój rozkaz, czyli przestał mnie wieszać. Ale ty mu jeszcze coś powiedziałeś?

— Hasło porządkowe — odparł niechętnie. — Dwa, dwa, dwa. Symbol sześcianu. Słuchaj, to zupełny absurd, żeby taki robot…

— Wcale nie absurd — i tym razem nie dałem mu skończyć. Chciałem co prędzej opuścić to miejsce i ten świat, a przecież czekała mnie jeszcze wędrówka po pobliskich zaułkach.

— To moja wina — opisałem mu zbrodnię, której się dopuściłem. Potrząsnął głową.

— Powinien był poprzestać na umieszczeniu tego kamienia tam, gdzie był przedtem. Od tego jest. Gdybyś powtórnie coś zmienił, wezwałby pogotowie. To ma zakodowane w swoim programie. Człowiek, który umyślnie burzy porządek nie może być człowiekiem normalnym i trzeba mu pomóc…

— W sanatorium? — podsunąłem.

— W ośrodku rehabilitacyjnym. Ale w żadnym wypadku sam nie próbowałby interweniować… nie mówiąc już o fizycznej napaści. Musi być zepsu… — urwał. Coś przyszło mu na myśl. — Zaraz — mruknął. Kiedy się zastanawiał, wyglądał jak karykatura przydrożnej wierzby z kwadratową dziuplą, zajętą przez zatroskanego, wiejskiego diabła. — Smog informatyczny — podniósł głos. — Tu wokół roi się od urządzeń, wysyłających nieprzeliczoną ilość sygnałów. Każdy robot umie je selekcjonować i pomijać te, które nie powinny rezonować z jego programem. Lecz ty podszedłeś blisko i twój mózg wysłał fale nie znane tutejszym automatom. Był to błędny impuls, rozumiesz? Jedno z dwojga, albo niedozwolona dominanta, tłumiąca właściwe pola, albo przypadkowa interferencja, również stanowiąca zagrożenie dla wyodrębnionych sprzężeń. To nie była agresja. On się bronił. Po prostu nieszczęśliwy przypadek. Ale i tak przepraszam. Moim obowiązkiem było przewidzieć, że coś podobnego może się zdarzyć.

— Nie przepraszaj — powiedziałem rozanielonym tonem. — Wlewasz we mnie niebiański balsam optymizmu. Okazuje się, że mimo wszystko oddziałuję. Wprawdzie wyłącznie na roboty, lecz dobre i to. Podniesiony na duchu mogę teraz iść z tobą oddziaływać w bocznych uliczkach. No — wskazałem zachęcająco wylot zaułka.

W ścianach po obu stronach ciągnęły się szaroprzeźroczyste okna sklepów. Na wystawach nie było jednak towarów, tylko większe i mniejsze kostki, ułożone w kuszące, geometryczne wzory. Panowała tu wręcz rozbuchana rozmaitość. Obok sześcianów widniały prostopadłościany, piramidy, romby, ba, nawet trapezy. W dodatku różniły się pomiędzy sobą odcieniami szarości. Istne szaleństwo. Okazuje się, że kupcom wolno. Nie posunęli się jednak do tego, by przemycić gdzieś jakieś zaokrąglenie. Plastyczne wyuzdanie dekoratorów znajdowało wystarczające ujście w liniach prostych.

Między wystawami otwarte drzwi prowadziły w głąb domów. Mroczne sienie wyglądały jak okopcone, kwadratowe lufy.

— Czy ty też mieszkasz w takim budynku? — spytałem, przystając przed jednym z wejść.

— Nie — przez moment miałem wrażenie, że przez jego twarz przemknął rdzawy ślad uśmiechu. — Inspektorzy są u nas nie najgorzej sytuowani — rzekł. — Dla ludzi lepiej sytuowanych mamy bardziej przestronne osiedla. Przeważają jednak dzielnice fabryczne, jak ta, w której jesteśmy. Zresztą, mieszkania i tu są dosyć wygodne, a pod względem funkcjonalności podstawowa domowa aparatura jest wszędzie identyczna.

— To ładnie — powiedziałem uprzejmie. — Bardzo sprawiedliwy świat.

Skrzywił się i pokazał mi następne drzwi.

— Tu wejdziemy — mruknął. Pomyślałem, że chce mi pokazać, jak wygodne są te mieszkania i jak świetnie działa zainstalowana w nich aparatura, a potem logicznie i przekonująco wywieść, dlaczego i tak koniecznie trzeba się buntować. Myliłem się jednak. Wprowadził mnie nie do domu, lecz do sklepu.

W porównaniu z przepychem wystawowej witryny wnętrze przypominało pusty basen przeciwpożarowy. W jednym kącie jeden robot, w drugim drugi. W szarych ścianach szare otwory, zamknięte szarymi klapami. Odgadłem, że pertraktacje prowadzi się z robotami, które następnie uruchamiają inne roboty, aby przez te dziury w ścianach podały żądany towar. Jak na cywilizację zajętą głównie zaspokajaniem materialnych potrzeb, organizacja handlu co nieco siermiężna. Ale może mieli akurat nawis inflacyjny.

Mój Stalowy nawet nie spojrzał na roboty. Skierował się wprost ku małym, ledwie widocznym drzwiczkom, przy końcu lewej bocznej ściany. Te były zamknięte. Wystarczyło jednak pokazać im ów kwadracik, który wyzwolił mnie z uścisku pomylonego stróża trawnika, by się otworzyły. Za nimi znajdował się korytarz, wąski jak przewód centralnego ogrzewania w krzyżackim zamku, z niezliczoną ilością prostych zakrętów. Panowały tu chłód i mrok. W pewnym momencie mój przewodnik stanął i uważnie wpatrzył się w ścianę. Znowu poszedł w ruch znaczek na łańcuszku. Tym razem Stalowy podniósł go do warg i coś wyszeptał. Kawałek ściany z cichym poskrzypywaniem usunął nam się z drogi. Oślepiło mnie światło. W pierwszej chwili wydało mi się, że spojrzałem prosto w słońce. Ale był to jedynie chwilowy szok, spowodowany zaskoczeniem. Zbyt raptownie przeskoczyłem z pochmurnej nocy w blask pogodnego dnia. Światło sączyły dyskretnie ukryte pod sufitem lampy, przesłonięte kremowymi abażurami. Wcale nie było ostre ani rażące. Przeciwnie, miękkie i ciepłe.

Stanąłem na progu jak wmurowany. Sklep. Nie ulegało wątpliwości, że sklep, tylko jakże inny od szarego basenu, do którego wchodziło się z ulicy.

— Dalej, dalej — usłyszałem naglący szept mojego towarzysza. Odruchowo zrobiłem dwa kroki do przodu. Z tyłu dobiegł znajomy szelest. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że ściana znowu tworzy jednolitą płaszczyznę. Zamaskowane drzwi zamknęły się same. Szybko odwróciłem się ponownie i zacząłem rozglądać.

Zapaliły mi się oczy. Widać u siebie, przedtem, musiałem lubić starocie. Teraz natychmiast zrozumiałem, że jestem w antykwariacie. Nieokiełznana różnorodność kształtów i barw. Tkaniny. Duże, małe i całkiem malutkie sprzęty. Meble, lekkie jak powietrze, dzięki swoim niezrównanym liniom. Ozdobne tworzywa, złote, tak, tak, złote, srebrne, błękitne, granatowe, malachitowe, czerwone jakby z miedzi, szmaragdowe w nieskończonej gamie odcieni. Niby sprawiające radość ludzkim oczom, niby czekające na subtelny dotyk dłoni człowieka, ale nie stworzone przez ludzi ani dla ludzi. To znaczy, ludzi z mojej Ziemi. Były inne. Te zgromadzone tutaj w oszałamiającym nadmiarze rzeczy wreszcie naprawdę były zupełnie inne. A jednak olśniły i mnie. Widać piękno też może być uniwersalne, jak życie. Gdzież się podziała jego intymna, subiektywna specyfika? Gdzie oddech wieków, przepojony wonią pradawnych ognisk i gniazd własnych protoplastów? Oczywiście, nie miałem bladego pojęcia, co jest czym, z jakiej epoki pochodzi i do czego mogło służyć. Ale wraz z zachwytem ogarnęło mnie na moment ogromne zdumienie. Przecież wszystkie te przedmioty wykonali przodkowie kwadratowych mieszkańców ołowianych dzielnic. I sądząc z tego, co mi mój Stalowy pokazał, a także z tego, co mówił, nie pozostało po nich nic. Absolutnie nic. Niewiarygodne. Co się stało z tym światem? Czy taką cenę zapłacił tylko i po prostu za nienasyconą żądzę wyrabiania i posiadania dóbr, oraz za jakąś maniacką ideę społeczno — matematycznej niezawodności? Niemożliwe. Chociaż…