Выбрать главу

Uśmiechnąłem się. Robię postępy. Poważnieję. Wpadam w zachwyt, a potem się dziwię. Jałowiec byłby ze mnie zadowolony. Do diabła z Jałowcem. Helena byłaby zadowolona. Mój uśmiech zrobił się szerszy i chyba nieco figlarny. Ale został tu źle zrozumiany.

W sklepie było… raz, dwa, trzy… ośmiu klientów. Choć nie wiem, czy można ich nazwać klientami, ponieważ niczego nie kupowali. Stali i gapili się na zgromadzone tu cudowności takim wzrokiem, jakim pijacy gapią się na rzędy lśniących butelek w jeszcze nieczynnym barze. Klienci, nie klienci, poza tym, że się gapili, w niczym nie odbiegali od normy. Byli zwykłymi, kwadratowymi Stalowymi. Ale oprócz tych ośmiu oniemiałych z zachwytu szaraczków, znajdował się tu ktoś jeszcze. Sprzedawca. Stał dotąd w łukowatym, a jakże, przejściu, łączącym dwa sąsiadujące ze sobą pomieszczenia, bo antykwariat zajmował dwie salki. Ten, na tle pozostałych, wyglądał jak zjawisko. Miał policzki wysmarowane różowym pudrem i nosił moją błękitną odzież. Z jeżowatymi włosami nic nie mógł zrobić, więc ukrył je pod pomarańczowym toczkiem z frędzlem u boku, spadającym na ucho. Wpatrywał się we mnie, jakby czekał na jakiś znak z mojej strony. I za taki właśnie znak uznał ów uśmieszek, który rozciągnął mi twarz, kiedy pomyślałem o Helenie. Uśmiechnął się również, choć nieco inaczej, i ruszył w moją stronę.

— To wspaniale, że jest pan znowu wśród nas — zatrzymał się z szacunkiem trzy kroki przede mną i mówił cichym głosem, w którym nawet automatyczny tłumacz nie zdołał zabić nutki wzruszenia. — Nie ma pan pojęcia, ile takich składów jak ten mój powstało już na Ziemi. To był znakomity pomysł. Po prostu znakomity. Propaganda piękna, historii, nieśmiertelnych tęsknot, od zarania dziejów przydających skrzydeł ludzkiemu duchowi. A zarazem odtrutka i nadzieja dla umęczonych ofiar naszej rzeczywistości. Korzenie zaczynają puszczać nowe pędy — mimo wszystko wyraźnie brakowało mu tego humanistycznego wykształcenia. Przemawiał niczym podwórkowy agitator z epoki pary i elektryczności. Spojrzałem na niego ze zrozumieniem i poważnie skinąłem głową. — Rośnie liczba zbieraczy i archeologów — ciągnął. — Nielegalne wykopaliska pracują nawet pod zabudowaniami, choć wiadomo, czym to grozi. A codziennie dziesiątki naszych klientów zgłaszają się do biura emigracyjnego.

— Do… Gdzie?! — nie wytrzymałem.

— Och, niech się pan nie boi — pośpieszył mnie uspokoić. — Wszyscy podają fałszywe motywy. Mówią, że pragną badać kosmos, szukać nowych technologii, odkrywać użyteczne właściwości minerałów…

I, oczywiście, trafiają wprost do sanato… przepraszam, do ośrodków rehabilitacyjnych — tę konkluzję zachowałem dla siebie. Znowu poruszyłem tylko głową, co mogło oznaczać, że jestem bezgranicznie oczarowany pomyślnym rozwojem interesów. W tym momencie przy moim uchu zabrzmiał metaliczny szept:

— To był twój pomysł…

Wolno zwróciłem oczy na mojego Stalowego. Napotkałem jego wzrok. O coś mnie pytał. Nie liczył na cud, ale czegoś się spodziewał. Może nowego pomysłu…

Z tej wymiany spojrzeń między mną a moim towarzyszem sprzedawca piękna, tęsknot i złudzeń wywnioskował, że jego dalsza obecność jest zbyteczna. Na pożegnanie obdarzył mnie jeszcze jednym uśmiechem, przepojonym czcią, lecz i nie pozbawionym szczypty poufałości. Tak wiele przecież nas łączyło. Zapachniało mi egzaminem. Już za chwilę miało się okazać, że był to zapach proroczy.

— Ci ludzie są skazani, choć o tym nie wiedzą, co? — spytałem półgłosem. — Podobnie jak ich odważniejsi duchowi pobratymcy, kandydaci na emigrantów. Nie wstydzisz się oprowadzać mnie po melinach?

— Ci drudzy tak — odrzekł równie cicho mój towarzysz. — Ci tutaj… — zrobił nieokreślony gest. — Takich, jak mówisz, melin jest już rzeczywiście dużo. Nie tylko antykwariatów. Są również nielegalne biblioteki. Nie wszystkie udaje się inspektorom wytropić i zniszczyć.

W tym konkretnym wypadku inspektorzy stanęli jednak na wysokości zadania. Nigdy nie udało mi się zajrzeć do następnej salki, za łukowatym przejściem. Musiały się tam znajdować drugie zamaskowane drzwi. Lecz albo gorzej zamaskowane, albo łatwiejsze do sforsowania od tych, do których nas przywiódł połamany korytarzyk. Właśnie w tej drugiej salce, niemal równocześnie zabrzmiał zjadliwy syk, odgłos upadku czegoś ciężkiego, urwany krzyk i mocne, męskie kroki. Sekundę później z przejścia wysypali się superstalowi, szybcy w ruchach, bardzo zdecydowani i trzymający w rękach małe puszki z kwadratowymi otworami. Najpierw zajęli się sprzedawcą. Kiedy upudrowany zniknął mi z oczu, wyprowadzony przez jednego z funkcjonariuszy, inny inspektor ruszył wprost ku mnie. Spojrzałem w bok, chcąc zaznaczyć, kto mnie tu przyprowadził i kto teraz powinien wyjaśnić nieporozumienie, ale mój wzrok padł w próżnię. Mój Stalowy dołączył do swoich kolegów po fachu. Stał przed jakimś osobnikiem, wyróżniającym się wśród pozostałych, jak pancerna stal Hadfielda wyróżnia się wśród stalowego pospólstwa z archaicznych gruszek Bessemera. Nawet nie zerknął w moją stronę.

Ten, który podszedł do mnie, rzucił rozkazującym tonem słowo, które zabrzmiało jak „kwad — rat!”, i zrobił wymowny gest w stronę drzwi. Tych samych, przez które wszedłem. W zamieszaniu nie zauważyłem, że uporali się już także z nimi.

Na ulicy zostałem wsadzony do jednego z kilku pojazdów, zaparkowanych na chodniku. Naturalnie, po zamknięciu kabiny, wewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno.

Wsiadłem na ulicy, ale wysiadłem w ogromnej sali, prawie całkiem pustej, jeśli nie liczyć paru robotów, ustawionych w szeregu pod przeciwległą ścianą. Odwróciłem się. W kwadratowym tunelu mignął mi tył znikającej maszyny. Spojrzałem ponownie na tyralierę robotów i ujrzałem stojących przed nią trzech Stalowych. Jakby wyskoczyli spod podłogi. Uśmiechnąłem się, bo co mi to szkodziło i powiedziałem:

— Crescit sub pondere virtus. Ale chyba do tego nie dopuścicie. Po cóż mielibyście wspomagać prześladowaniami moją cnotę, skoro nie ma mnie za co prześladować? Obawiam się zresztą, że stalowo cnotliwym i tak mnie nie zrobicie.

Zadali mi kilka kwadratowych pytań, które skwitowałem bezradnym kółeczkiem. Wreszcie środkowy z trójki warknął:

— Skąd jesteś?

— Z Ziemi. Układ słoneczny…

— Każdy jest z układu słonecznego — stwierdził nie bez pewnej racji. — Proszę określić bliżej.