Ramiona mi opadły.
— No… z Ziemi — powtórzyłem jak głupek.
— Aha. Z Ziemi. A teraz gdzie się znajdujesz?
— Na Becie.
Oburzyli się. Może w ich języku „beta” oznaczało coś paskudnego? Gdzie, u licha, podziewa się mój dwulicowy szpicel? Pora zmienić lokal, planetę i świat.
Doszli do wniosku, że nie zasługuję na to, by poważni przedstawiciele władzy mieli się mną zajmować osobiście. Uruchomili robota. Przedtem wszyscy trzej równocześnie unieśli prawe ręce i skierowali je w stronę bocznych drzwi. Pomaszerowałem tam czym prędzej z nieodłącznym uśmieszkiem. Wolałem nie czekać, aż ten robot założy mi obrożę na szyję i szarpnie smyczą. Co będzie tam obok? Od razu ośrodek rehabilitacyjny? Czy najpierw kąpiel w szarym mydle i egzamin? Albo raczej izba tortur, żebym szybko wszystko powiedział.
Spotkało mnie miłe zaskoczenie. Znalazłem się w zupełnej ciemności. Robot, który wszedł ze mną, lekko położył mi kwadratowe packi na barkach, złamał je wpół, to znaczy packi, nie barki, i powiódł przez mrok. Dotknąłem czegoś kolanami i nie wiedząc kiedy spocząłem w najwygodniejszym fotelu, jaki można sobie wymarzyć. Robot wycofał się w noc. Rozległy się dwa pojedyncze stuknięcia metalu o metal. Te stuknięcia przeniosły mnie do zaczarowanego pałacu baśni.
Usłyszałem muzykę. Potężną, majestatyczną, a przy tym lejącą się jak dojrzałe zboże, pełną i melodyjną. Coś zarazem z Bacha i Wagnera, Szopena i Haydna, Beethovena i Debussy’ego, Strawińskiego i Mozarta. Harmonia przeciwieństw. A przez wszystkie tematy, frazy, kadencje, niósł się roziskrzonym kontrapunktem griegowski taniec chochlików. Niemożliwe, ale porywające do utraty tchu. W miarę jak to niesamowite granie opanowało przestrzeń, dzieląc ją i łącząc niby rzeźbiarską materię głosu wszechświata, z mroku zaczęły się wyłaniać obrazy. Z sekundy na sekundę wyraźniejsze, większe i bardziej kolorowe. One też nawiązywały do czegoś, co nie było mi całkiem obce, lecz wspaniałością barw, bogactwem kształtów, oraz żywiołową płynnością form, zmieniających się, zanim zdążyłem je sobie z czymś skojarzyć, o niebo przerastały wszystko, co dotąd oglądałem. Gdyby ktoś miał mnie potem spytać, co właściwie widziałem, odpowiedziałbym, że nieustanne przenikanie się nawzajem najcudowniejszych, kolorowych snów. Byłaby to odpowiedź godna debila. Odrobinę mniej głupia brzmiałaby: piękno życia. Też nikt nic by z tego nie wiedział, ale przynajmniej mógłby sam próbować wyobrażać sobie własne treści.
Nagle na tym bajkowym tle zarysowała się kanciasta postać Stalowego. Muzyka przygasła. Przygasły obrazy. Przed Stalowym wyrósł w powietrzu fortepian. Duży, koncertowy fortepian. Niech będzie, że życie jest wszędzie podobne, ale nikt mi nie wmówi, że w całym kosmosie robią takie same fortepiany. Czyżby to, co tu słyszę i na co patrzę stanowiło jedynie odbicie majaków, kłębiących się w moim mózgu, na skutek naukowej działalności jakiegoś miejscowego Jałowca?
Przy klawiaturze siedział młody człowiek. Miał żółte włosy, pomarańczową twarz i powiewną błękitną bluzę. Dopiero teraz dobiegły mnie tony, które wydobywał spod subtelnych, szczupłych palców.
Okazało się, że fortepiany jednak bywają różne, na różnych planetach. Stalowy wykonał jakiś ruch i zamknięte dotąd wieko instrumentu stanęło otworem. Wnętrze skrzyni o jedynym, niepowtarzalnym kształcie, było puste. Żadnej metalowej płyty, żadnego mechanizmu młoteczkowego, ani jednej struny. Raptem, jak nożem uciął, skończyły się perliste dźwięki. Pianista nadal walił w klawisze, ale wydawał jedynie bezładny, drewniany klekot.
I w tym momencie wszystko się skończyło. Wszystkie odgłosy i obrazy. A także ciemność. Zapłonęło szare światło. Zobaczyłem, że siedzę pośrodku niewielkiego pomieszczenia, pustego jak ten rzekomy fortepian. W drzwiach zamajaczyła kwadratowa postać.
— Proszę wejść — padł rozkaz, wypowiedziany dziwnie łagodnym głosem. Wstałem i udałem się do dużej sali, gdzie przedtem wypytywano mnie skąd przybywam. Czekał tam na mnie mój Stalowy. Ujrzawszy mnie kiwnął porozumiewawczo głową.
— Czemu nam pan nie powiedział, że był pan w towarzystwie naszego kolegi? — spytał ten, który przed chwilą przyszedł po mnie do salonu baśni.
— Jakoś się nie złożyło — odrzekłem z uśmiechem. — Chyba za prędko wyszedłem.
Pominął to milczeniem. Z wylotu tunelu wysunął się pojazd z otwartą kabiną.
— Do widzenia.
Przełknąłem ślinę. Doprawdy niewiele brakowało, bym przestał się uśmiechać. Ale nie przestałem. Odpowiedziałem grzecznie: do widzenia, dodając w duchu, że jemu wyrosną dwie okrągłe głowy, a mnie kwadratowy… no, nieważne, zanim mnie tu znowu zobaczą. Zresztą wizja kwadratowego tego owładnęła mną chwilowo bez reszty i sprawiła, że uśmiechałem się już bez wewnętrznego przymusu. Cholera, ależ oni muszą się przy tym namęczyć. Postanowiłem, że tym razem opowiem Helenie nieco więcej o mojej pozaziemskiej wyprawie. Promienny jak majowy poranek wlazłem wraz z moim zaprzyjaźnionym kapusiem do pojazdu. Jednak gdy znowu znalazłem się w ciemności, przypomniałem sobie, co widziałem i słyszałem, kiedy ostatnio otaczał mnie mrok.
— Myślałem, że idę do izby tortur — powiedziałem — a tymczasem trafiłem do pałacu czarów.
— Na pewno bliższym prawdy jest określenie izba tortur, aniżeli pałac czarów — odrzekł, już ponownie w świetle, bo kabina właśnie się otworzyła. Poznałem natychmiast miejsce, do którego mnie przywiózł. Szara dróżka wiodła przez szary trawnik do szarego domu z szarą windą, sięgającą szarego dachu. A na tym dachu czekał inny pojazd, niewidzialny, gotowy do odbycia bezpośredniego kursu Beta — Ziemia. — To miała być wstępna terapia — mówił dalej mój Stalowy.
— A przy okazji próba. Każdy zatrzymany przechodzi te same zabiegi, zanim zapadnie decyzja o umieszczeniu go w ośrodku rehabilitacyjnym. Zaczyna się zawsze od oczyszczenia umysłu z trujących oparów wyobraźni. Polega to na wykazaniu delikwentowi, jak ohydną rzeczą jest nieokiełznana fantazja.
— Wcale nie czuję się oczyszczony — zauważyłem. — Poza tym chyba popełniono jakiś błąd. To, czego doświadczyłem, raczej podkreślało wartość i urodę fantazji, aniżeli ją zohydzało.
— Nie popełniono błędu — szliśmy już powoli w stronę windy. — Po pierwsze, jesteś jednak inaczej wychowany i ukształtowany niż my, nawet niż ci z nas, którzy świadomie nie akceptują moralnych i rozumowych podstaw swojego wychowania. Pamiętaj, to już dwa wieki. Po drugie, automaty lecznicze sprzęgają się z twoim mózgiem i tylko z niego czerpią wzory, które następnie jedynie wyolbrzymiają i wynaturzają. Może twoja wyobraźnia jest zbyt… — zabrakło mu słowa, albo nie chciał użyć tego, które mu się nasunęło. — Zbyt jasna — znalazł wreszcie, chyba nie najszczęśliwiej. — I po trzecie, nie zapominaj, że przerwałem seans zaraz po pierwszej minucie. Nie mogłem wcześniej — westchnął.
— Było bardzo przyjemnie — zapewniłem go. — Dziwię się tylko, że tak łatwo mnie puścili — dodałem, by go pocieszyć. Pewnie powie, że jest jakimś szalenie ważnym inspektorem. Mój Złoty też był ważny.
— Poinformowałem ich, że przyleciałeś tutaj nie sam, a w patrolu, którego pozostali członkowie rozproszyli się po całej planecie — rzekł. — Zdobyłem sobie podstępem twoje zaufanie, niby to pokazując ci naszą Ziemię, a naprawdę czekam, żebyś mnie naprowadził na trop twoich towarzyszy. Należy przecież ująć wszystkich. Nic złego mnie nie spotka, jeśli mi się nie uda. Po prostu, odlecieliście zanim zdążyliśmy was zgarnąć. Byłem z tobą do końca, widziałem jak startujecie, a przedtem słyszałem, że wasz zwiad nie dał spodziewanych wyników, w związku z czym nie należy się obawiać, byście kiedykolwiek znowu mieli nas niepokoić. Zatem, zagrożenie minęło.