Выбрать главу

— Jak w starym, zacnym kryminale — mruknąłem. — Swoją drogą wychodzi na to, że zawsze trzeba się załgać na śmierć, ilekroć tylko chce się coś zrobić dla swojego świata.

Chwilę milczał, ale nawet gdyby odpowiedział, nie usłyszałbym słowa. Nie zauważyłem, kiedy weszliśmy na ten wyróżniający się głębszą szarością kwadrat, który niezwłocznie wystrzelił wraz z nami w górę, jak bezzałogowa rakieta. Złapałem się za żołądek. My, mieszkańcy najprymitywniejszej z Ziem i do tego nie piloci, jednak najlepiej czujemy się w hamaku, rozpiętym między dwiema cicho szemrzącymi lipami. Na dachu szybko opuściłem złowrogą windę i dopiero wtedy usłyszałem przytłumiony, smutny głos:

— Moją prawdą jest życie. Nie kłamią umarli. Jeśli gdzieś pojawi się… zresztą, ty wiesz.

Oczywiście, że wiedziałem. Szansa, rąbek szansy, ślad szansy i tak dalej. Nagle, bez żadnego powodu, poczułem, że nie tylko się nie uśmiecham, ale że również nie mam najmniejszej ochoty się uśmiechać. Zdarzyło mi się to pierwszy raz, niemniej się zdarzyło. Przyszło, minęło, nie ma o czym mówić. Zdążyłem jednak warknąć tonem, jakiego dotąd u siebie nie słyszałem:

— Ty i tobie podobni przełamaliście szlabany, co? Wykluliście się jak rajskie ptaki. Opuściliście skorupki myślenia oświeceniowego, spojrzeliście na wasz świat, potem zlustrowaliście kosmos, przewędrowaliście szlakami nowoczesności od początku do końca i z powrotem, wróciliście pełni bezsilnych refleksji i teraz, tu, spętani jakąś usankcjonowaną prowizorką, rozpaczliwie szukacie ratunku u innych. Dlaczego, u diabła, uważasz, że powinniście istnieć? Dlatego, że boisz się o siebie? Możesz uciec na każdą zamieszkaną planetę… nie wiem, ile ich jest, ale na pewno wybrałbyś sobie coś odpowiedniego. Ostatecznie wy sami wpędziliście się w ten gnój. Nikt wam nie narzucał takiego kwadratowego porządku.

— Gdybym chciał uciec, zrobiłbym to już dawno — odrzekł spokojnie. Jak ręką odjął opadło ze mnie całe to jakieś bezsensowne poirytowanie. Dalej słuchałem go już znowu z uśmiechem. — Może zresztą zrobiłem? — ciągnął. — A może uniknąłem czegoś przypadkowym zbiegiem okoliczności? Kiedyś, podczas jednej z naszych wcześniejszych rozmów, opowiadałeś mi o książce, przedstawiającej dzieje astronauty, który po kilkusetletniej podróży wrócił i zastał Ziemię martwą, zniszczoną przez wojnę nuklearną. On był w tej sytuacji bezradny. Dla mnie, kto wie, czy i w takim wypadku nadal nie istniałby cień szansy. Strzała czasu nie jest jednokierunkowa, a jego struktura… — urwał. — Naturalnie, mojej cywilizacji wojna nie groziła… to znaczy, nie grozi. Ale to sprawa całkowicie drugorzędna. Pytasz, dlaczego uważam, że powinniśmy istnieć. Otóż dlatego, że w ludziach tkwi szczera, autentyczna i niezniszczalna potrzeba przełamywania tych, jak się wyraziłeś, szlabanów. To jest uzasadnienie. Dzięki temu zasługują na to, by żyć. A co robią? Nieważne. Ważne, co ja muszę robić.

— Oczywiście — rzuciłem wesoło. — Każdy coś robi, jednak gdy go odrobinę poskrobać, od razu wychodzi na jaw, że tak naprawdę tkwi w nim coś najzupełniej innego, niż to, co robi. Jednakże to inne nie może nie tkwić tam, gdzie tkwi, skoro on robi to, co robi. Wszechświat jest fascynujący, a ludzie dawno przerośli mitycznych bogów, którzy miewali szkaradne słabostki. A propos słabostek, zostało ci jeszcze trochę wody?

Bez słowa wziął mnie za rękę i delikatnie pociągnął za sobą. W ciemności, która otwarła się przede mną i za mną zamknęła, podał mi kubek. Zwykły, mały kubek. Okrągły. No, ale tę wodę woził przecież nie dla siebie. On jej nie potrzebował. Fotosynteza.

Wysiadłem i chciwie wdychając zapach parku ruszyłem przed siebie. Rozstałem się z nim inaczej niż ze Złotym. Nie powiedziałem mu „do widzenia”. Zresztą on mnie także. Zerknąłem na słońce. Było tam, gdzie wtedy, kiedy odlatywałem. Wszystko w porządku. Nawet na ten przeklęty ostrokrzew popatrzyłem z sympatią, jakbym sam go tu niegdyś posadził. Nie obejrzałem się ani razu. Zszedłem z trawnika na ścieżkę i powitałem zieloną strzałkę, która zarysowała się w powietrzu, pokazując drogę do Heleny. — Nie wysilaj się — powiedziałem pobłażliwie. — I tak nie pójdę nigdzie indziej.

XIV. Ziemia jeden. Cztery

Kucnąłem przy fotelu i pocałowałem Helenę w czubek nosa. Odruchowo potarła sobie nos, westchnęła, przeciągnęła się z zamkniętymi oczami, leniwie odgarnęła włosy z czoła, po czym nagle drgnęła i uniosła powieki. Przez chwilę spoglądała półprzytomnie, jakby mnie nie poznawała. Następnie jej oczy rozbłysły, a potem zaraz zwęziły się i pociemniały. Wstała, strzepnęła koc, zwinęła go i przerzuciła sobie przez ramię. Przyglądałem jej się w milczeniu. Raptem o czymś sobie przypomniała. Szybko zerknęła na zachodzące słońce, przeniosła wzrok na mnie, znowu na słońce i ponownie na mnie.

— Czy mam je cofnąć na wschód? — spytałem. — Podobno mogę wszystko. Absolutnie wszystko. Jeśli tak ci żal tego straconego dnia?

— Żal mi każdego dnia — zamruczała. — Ale już się przyzwyczaiłam…

Czułem w kościach wypad na Betę, o którym ona nie wiedziała, a jeszcze bardziej w tutejszą przeszłość, co dla niej stanowiło jedyny powód mojej nieobecności. Jednak nie chcąc, by sobie pomyślała, że wczoraj, czy przedwczoraj, czy kiedy to wreszcie było, zachowałem się tak po rycersku wyłącznie w celach doraźnie utylitarnych, posadziłem ją z powrotem w fotelu i wraz z nim poniosłem na północ. Nie na wschód, ani na zachód. Polana zamknięta brzozowym laskiem, za którym stał mój dom, znajdowała się na północ od ścieżki. Bardzo stosownie. Słońce nie zasypia na zachodzie, tylko na północy.

Następnego dnia rano, jakieś pięćdziesiąt metrów przed trzecim pawilonem straciłem przytomność i zniknąłem. Co to dla mnie, wziąć i zniknąć.

XV Ziemia minus iks. Cztery

XVI. Ziemia jeden. Cztery (c.d.)

Wróciłem także rano. Ani zmęczony, ani wypoczęty, lecz jakby mniej zadowolony ze świata i światów. A przede wszystkim totalnie zniechęcony. Niczego dla siebie nie oczekiwałem i nic mi się nie chciało. Nie istniała rzecz, która mogłaby mi się udać. Miałem gdzieś park, drzewa, ptaki, niebo i ziemię. Nie cieszyła mnie wizja przemądrzałych rozmówek z Jałowcem, romantycznego wieczoru, ani zmysłowej nocy.

Nie ma sensu. Nie warto.

Heleny nie było. Mruknąłem coś pod nosem i samotnie ruszyłem w stronę drzwi, nad którymi, gdy podszedłem bliżej, zaświeciła się seledynowa strzałka.

Trzeci pawilon instytutu wyglądał z zewnątrz tak samo jak dwa pierwsze, a jego wnętrze różniło się od nich jedynie znowu nieco większą ilością zainstalowanej aparatury. No i z boku, pod oknem, umieszczono zielonkawy stolik otoczony fotelami. Ale centralne miejsce wciąż zajmowała ambulatoryjna leżanka.

— Długo pana nie było — przywitał mnie Kobra.

— Zabłądziłem. Poszedłem za fałszywym śladem — oświadczyłem. — No, to bierzmy się do nadrabiania zaległości — wyciągnąłem się na leżance.

— Niech pan stamtąd zejdzie.

Wyprostowałem się.

— Co to znaczy? — spytałem, zawiedziony. — Nie będzie drzemki? Żadnej hipnozy, żadnego kasku z pajęczyną drucików? Marzyłem, że wyjdę stąd znowu trochę bardziej cudotwórczy, a przy okazji młodszy.

— Zatem marzył pan o sobie samym — doktor Iwo pokiwał głową. Broda mu zachrzęściła, jakby ktoś usiadł na wiązce chrustu. — Ja także marzyłem… w swoim czasie — wyznał niespodziewanie… — Byłem zapalczywym smarkaczem, pełnym wewnętrznego ognia… — chrząknął i umilkł. Proszę, jak się rozkleił. Zaraz. On się rozkleił? Chwileczkę. Nie ma hipnozy, nikt nie włącza aparatury, ale ten trzeci pawilon nie jest przystankiem na pustkowiu. Ktoś tu z kogoś chce zrobić durnia.