Przeniosłem wzrok na drugiego mężczyznę, przyglądającego mi się z nieco większej odległości. Ten był młodszy, zaledwie szpakowaty, wysoki i chudy. Nosił staroświeckie okulary, zza których patrzyły zimne, bladoniebieskie oczy, podkrążone rogalikowatymi sińcami. Jego wargi wyglądały jak zlepione kreseczki i były tak wykrojone, że przyjąłbym za coś zupełnie naturalnego, gdyby spomiędzy nich wysunął się nagle okrągły, długi język z dwoma ruchliwymi koniuszkami. Dlaczego nie? Pan Jałowiec i pan Kobra. Poczytaj mi, mamo. W porządku.
Był jeszcze ktoś trzeci. Dziewczyna. Stała z boku, w nogach leżanki, leciutko podana do tyłu. Miała jasnozłote włosy z jakimś fantastycznym połyskiem, którego sprawcą mogła być jednak wszechobecna tutaj zielonkowatość. Wielkie chabrowe oczy patrzyły na mnie z niemym wyczekiwaniem. Była drobna, lecz nie nazbyt filigranowa i w ogóle zgrabna jak Królewna Śnieżka. Nosiła krótką białą sukienkę bez rękawów. Chciałem dojść, co mi się tak podoba w jej twarzy, ale niczego nie wymyśliłem. Ładna? Miła? To też, tyle, że to nic nie znaczy. Nasunęło mi się określenie: prawdziwa. Bez sensu. Pewnie kręciło mi się jeszcze w głowie po tym dziwacznym spaniu. Nigdy w życiu nie widziałem takiej ślicznej dziewczyny.
Nie widziałem…
Zaraz. Zaraz. A co ja właściwie w życiu widziałem?
Och, mnóstwo rzeczy! Krajobrazy Miasta i rezerwatów. Architekturę. Wnętrza. Atrybuty codziennego życia. Fabryki, domy, pojazdy, laboratoria, automaty. Programy i schematy informatyczne. Komputery, książki. Setki książek. Ludzi, naturalnie, także. Mężczyzn i kobiety.
Otóż nieprawda. Żeby móc powiedzieć: widziałem — trzeba wiedzieć, że się gdzieś było, na coś patrzyło, coś obserwowało, wysnuwało wnioski i zapamiętywało. A ja tylko znałem te krajobrazy, wnętrza, aparaty, ludzi i tak dalej, ale w ich poznawaniu sam nie uczestniczyłem. Nie istniałem we własnej pamięci ani wśród nich, ani bodaj na ich tle. W ogóle nie istniałem.
Nigdy nie widziałem takiego srebrnego jałowca? Takiej ślicznej dziewczyny? A czy kiedykolwiek widziałem swoje odbicie w lustrze?
Kim jestem? Czym jestem? Jak się nazywam? Ile mam lat? Którędy i jak długo szedłem, zanim trafiłem pod tę kopułę, żeby się zdrzemnąć na szpitalnej leżance i obudzić wyprany z wszelkich, absolutnie wszelkich, wspomnień? Noworodek ma ich więcej. Znacznie więcej, jeśli wierzyć embriologom.
Chwileczkę. Coś tu się nie zgadza. Niech będzie, że noworodki mają wspomnienia, ale na pewno nic nie wiedzą o embriologii. Ani, na przykład, o amnezji.
Oderwałem wzrok od dziewczyny i jeszcze raz, powoli, ze skupieniem, rozejrzałem się po hali. To słabe określenie: nie zgadza. Śmiesznie słabe.
Kiedy człowiek traci pamięć, zapomina wszystko. Trzeba go uczyć, że noga to jest noga, pokazywać, jak się wkłada buty i jak trzyma widelec. A ja znałem nazwy przedmiotów, na które patrzyłem, znałem ich pochodzenie, przeznaczenie, cechy materiałowe, często i technologię ich wytwarzania. Potrafiłem wyliczyć niezliczoną ilość pojęć, związanych z tym, co akurat oglądałem, rozgraniczyć je, rozwinąć i objaśnić. A kiedy wybiegłem myślą poza przestrzeń zamkniętą zielonkawą kopułą, ujrzałem panoramę cywilizacji. Nie było w niej jednego elementu, który przedstawiałby dla mnie zagadkę. Oczywiście, jeśli pominąć kilka podstawowych, dziecinnych pytań najogólniejszej natury. Ale żeby nie umieć odpowiedzieć na te pytania, nie trzeba zostać dotkniętym amnezją, więc mniejsza o nie.
Kiedy człowiek traci pamięć…
O, nie. Mamy tu parę drobiazgów wartych zastosowania. Wiem dużo, lecz nic o sobie. To raz. Dwa, medycyna nie notuje przypadków amnezji, aż tak precyzyjnie ukierunkowanej. Trzy, miejsce, w którym się znajduję. Nie jest to sala operacyjna, choć ta konstrukcja pod sufitem pewnie może być opuszczana, wraz z podpinaną do niej w razie potrzeby aparaturą. Ale pacjenta, który ma być poddany operacji, nie kładzie się na zwykłej leżance. Nie jest to również pokój zabiegowy, diagnostyczny, ani gabinet intensywnej terapii. Ani w ogóle szpital. Brak mebli, urządzeń, narzędzi. Separatek dla rekonwalescentów, o rozmiarach sal gimnastycznych, też nie oferują nawet najbardziej ekskluzywne sanatoria dla znerwicowanych miliarderów. Mieszkanie? Koń by się uśmiał. Pracownia? Możliwe. Pod warunkiem, że właśnie usunięto z niej stare wyposażenie, a nowego jeszcze nie dowieźli. Wówczas jednak zostałyby ślady. Choćby takie, jakie zostają po zdjęciu obrazu ze ściany, przed malowaniem. Nie było żadnych śladów. Zatem, gdzie jestem? Po czwarte, ta przypatrująca mi się trójka. Jałowiec, Kobra i dziewczyna. Ile sekund upłynęło, odkąd usłyszałem: niech pan wstanie? Z całą pewnością nie są to już sekundy, tylko minuty. Nie wstałem. A oni milczą. Nic nie robią, nie ruszają się. Patrzą na mnie i milczą. Czy tak mogliby się zachować lekarze? Pielęgniarze? Na pewno nie. Kto wobec tego mógł się tak zachować? W jakich okolicznościach? Zresztą, nie wyglądali na lekarzy. Nie powierzyłbym im kota, cierpiącego na obstrukcję. Biała, niemal plażowa sukienka dziewczyny. Proszę bardzo. Dziewczyna niech sobie nosi co chce. Ale Kobra, w wyświechtanych dżinsach i ohydnej, brudnej koszuli, wylewającej się na pasek, niczym zwłoki zagłodzonej ośmiornicy? Jałowiec miał wprawdzie czysty zielonkawy kitel, lecz przykrótkie nogawki jego spodni wyglądały jak skąpane w bagnie. Poza tym praktykujący lekarz nie mógłby chodzić z aż tak zarośniętą gębą. Goliłby sobie przynajmniej policzki.
A ja?
Spojrzałem po sobie. Błękitne spodnie. Czyste, odprasowane, nie za obszerne i nie nazbyt ciasne. Z paskiem, sporządzonym z tego samego materiału. Materiał był lekki, przewiewny, miły dla oka i w dotyku. Niemal nie czuło się go na skórze. Identyczne tworzywo posłużyło do wykonania ni to koszuli, ni bluzy. Przyjemny, letni komplet. Pod spodniami miałem jakieś elastyczne, nie uwierające slipy. Bluzkę włożyłem na gołe ciało.
Uniosłem ramię. Z krótkiego rękawka wybiegała mocna, opalona, młoda męska ręka. Drugie ramię przedstawiało się podobnie. Obejrzałem obydwa ciekawie i z zadowoleniem. Nie byłem chory, a jeśli, to nie ciężko i nie długo. Nie mógłbym mieć takich rąk. Nie czułbym w nich tyle siły.
Wypadek? Uraz czaszki, czy coś w tym rodzaju?
Nie wiem kiedy dojrzało we mnie postanowienie: o nic nie pytać. Udawać, że wszystko jest w zupełnym porządku. Musiało to nastąpić już chwilę temu, ale wówczas decyzja zapadła w mojej podświadomości. Dopiero w tym momencie mogłem ją odrzucić bądź zaakceptować. Uczyniłem to drugie.
Uśmiechnąłem się i tak od niechcenia przygładziłem sobie włosy. Włosy miałem miękkie, gęste, dość krótko przystrzyżone. Objąłem twarz dłońmi, po czym przejechałem nimi od czoła i skroni do podbródka. Twarz jak twarz. Lepiej byłoby ją jednak zobaczyć. Na przykład nos sprawiał niezłe wrażenie. Mógł być bulwiasty albo kopytkowaty. Ale był raczej szczupły, chyba regularny. Cera dobra, choć powinienem się już ogolić. Żadnych brodawek ani pryszczy. A przede wszystkim śladu opatrunków, szwów, plastrów i tym podobnych.
Nie miałem wypadku.
Szaleństwo?
To by coś wyjaśniało. U wariata wszystko jest nieobliczalne. Także amnezja. Jakiś wewnętrzny piorun. Przeżycie, zbyt przeraźliwe, bym mógł z nim chodzić dalej od dnia do dnia. Chciałem zapomnieć i nie zdołałem. Wryło się za głęboko. Wobec tego musiałem wyrwać z siebie całą substancję, w której utkwiło.
Obłęd. Tak. To by tłumaczyło nawet wygląd i zachowanie tej trójki. Psychiatrzy nierzadko prezentują się bardziej podejrzanie niż ich pacjenci. Uśpili mnie, poddali jakiejś kuracji nie wymagającej sali operacyjnej ani ciężkiej aparatury i teraz patrzą, co z tego wynikło. Czekają i milczą, bo nie wiedzą, czy przemówię po ludzku, czy odśpiewam basem arię Rozyny z drugiego aktu Cyrulika sewilskiego, czy też skoczę na nich z pazurami i pianą na ustach.