Выбрать главу

— Tak. To znaczy, tak było za pierwszym razem — rzekł Jałowiec. Znowu powiedział więcej, niż zamierzał, a ja znowu postanowiłem udawać, że nie dosłyszałem. — Teraz twoja rola jest inna. Na razie. Potem, jeśli sprawy ułożą się pomyślnie… nie uprzedzajmy faktów — ocknął się. — Pamiętaj o swoim mózgu, o swoim poczuciu moralności i mocy oddziaływania. To na dzisiaj wystarczy. Wykorzystaj te wiadomości. Pomóż.

Przeszedłem się po zielonkawej wykładzinie od leżanki do okna i z powrotem. Następnie powoli zbliżyłem się do stolika i oparłem na nim obiema rękami. Utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie pod chmurą brwi doktor Iwo powinien mieć oczy.

— Przykro mi — powiedziałem. — Nie uważam, bym cokolwiek od was otrzymał. Ja dzisiejszy. Daliście mi furę wiadomości, lecz ani krzty wiedzy, nie wspominając już o samowiedzy. Posłuchaj z kolei ty mnie. Nie zamierzam płacić długów, bo ich nie zaciągałem. Nie pamiętam. Kto jak kto, ale wy nie możecie mieć o to do mnie pretensji. Całkiem inna rzecz, że nie życzę sobie wspomnień. Tu poszliście mi na rękę. Zabroniliście mi rozpamiętywać, by wysiłek umysłowy nie odbił się ujemnie na moim samopoczuciu. Poza tym przecież pamięć przeszkadza. Teraz obudziliście się i apelujecie do mojej świadomości. Iście naukowa niekonsekwencja. Nieważne. Wbrew temu, co przed chwilą powiedziałem, coś jednak wam się ode mnie należy. Niechcący, bo niechcący, ofiarowaliście mi bardzo wiele. Cieszą mnie chwile. Każda chwila, a to podobno rzadkość. Dobrze mi z tym, co we mnie drzemie i się nie ujawnia… dopóki się nie ujawnia. Niech to sobie będzie jakiś tajemniczy utrwalacz, wzmacniacz, blokady, pal sześć. Nic mnie nie obchodzi, czy noszę w sobie skrzydlatego demona, czy czarodziejski brylant, jak długo demon trzyma skrzydła zamknięte, a brylant nie błyszczy. Jeśli to się zmieni… ale masz rację. Nie wybiegajmy w przyszłość, która zapewne nigdy nie nadejdzie. Bawię się i chcę się bawić. To udało wam się nad podziw. No i jeszcze coś. Jestem dobry. Nie mam na przykład nic przeciwko temu, żeby inni bawili się tak samo jak ja. Oczywiście, gdzie indziej. Posunąłbym się nawet do tego, by im w tym dopomóc… gdyby mnie to nic nie kosztowało. Pójdę dalej za tymi zielonymi strzałkami, żeby nie robić wam przykrości, bo nie lubię robić przykrości nikomu. Więcej, mogę świadomie pragnąć pomyślnego zakończenia mojej misji, dokładnie, jak tego pragniecie. Ale nie spodziewajcie się, że uczynię coś ponad to. Pomijając wszelkie inne niezliczone przyczyny, człowiek, z pamięcią, albo bez pamięci, jest zawsze tworem historii. Pozdrowienia z dołu, kolego doktorze.

— Znowu żartujesz — zauważył cierpko Jałowiec. Helena wygięła wargi, jakby zaraz miała się rozpłakać.

— Przestanę żartować… nie obiecuję, że na długo, ale przynajmniej dopóki stąd nie wyjdę — rzuciłem lekko — jeśli mi powiesz prawdę. Dlaczego wciągałeś mnie w tę rozmowę? Przecież sam nie wierzysz, że jakaś aptekarska dawka rzekomej samowiedzy przeobrazi mnie w archanioła z ognistym mieczem w dłoni?

— Podjąłem jeszcze jedną próbę — burknął. — A poza tym mylisz się. Gdybym nie wierzył… zresztą, dajmy temu spokój. Zapamiętaj o co cię prosiłem i co mówiłem, bo mówiłem szczerze. Natomiast masz słuszność, że istniał jeszcze pewien uboczny powód, dla którego zacząłem tę rozmowę akurat dzisiaj i tutaj. Mianowicie, i tak nie moglibyśmy kontynuować eksperymentu zgodnie z planem. Spodziewamy się kogoś. Ten ktoś przybędzie do ciebie i musisz się z nim zobaczyć. Po prostu wykorzystaliśmy czas oczekiwania. Jednak wróćmy do tego, co przed chwilką ode mnie usłyszałeś. Twierdzisz, że przekazując ci dodatkową porcję wiadomości trudziłem się na próżno? Albo kłamiesz, albo jest to z twojej strony bezwiedny odruch samoobrony… jeśli istotnie chcesz się tylko bawić, w co na razie wolę powątpiewać. Spójrz na siebie. Nie zauważyłeś, że się zmieniasz? Że już się zmieniłeś?

— I ty powiadasz, że jesteś pozytywistą! — zaśmiałem się, odrobinę za głośno. — Bierzesz swoje życzenia za rzeczywistość! — niech to szlag trafi, miał rację. Zmieniałem się. I do tej chwili o tym nie wiedziałem. Że akurat on musiał mi otworzyć oczy. A, tam. W porządku. Złote wahadełko przesunęło się w jedną stronę, przesunie się z powrotem. Minęło południe. Wkrótce słońce znowu zajdzie za drzewa. Niech tylko jak najprędzej pojawi się ten ktoś, na kogo czekamy.

— Kto tu ma przyjść? — spytałem.

— Przedstawiciel Rady. Z miejscowej agentury — zaznaczył, żebym się zbytnio nie puszył. Przecież mógłby się do mnie pofatygować sekretarz generalny we własnej osobie.

Umilkłem. Na dworze zerwał się niezbyt silny wiatr. Tu nic nie było słychać, ale zobaczyłem, że za oknami korony drzew kładą się łagodnie na bok, prostują i znowu kładą, jakby chciały sobie coś w sekrecie powiedzieć. Ale kiedy jedno drzewo pochylało się ku drugiemu, to drugie właśnie szukało powiernika po przeciwnej stronie. Lubiłem wiatr, jednak jak dotąd, przeżyłem go jedynie we śnie. W tych dzikich górach, za którymi urzędował staruszek z medalami. Śmieszne, że zapamiętałem ten sen. Potem usiłowałem rozmawiać z ludźmi, a oni zachowywali się niczym teraz te drzewa.

Oderwałem oczy od okna. Bzdury. Bzdury, bzdury, bzdury.

Od tego momentu nie czekaliśmy już dłużej niż pięć minut. Drzwi się otworzyły i wszedł postawny mężczyzna w lekkim, błękitnym ubraniu, skrojonym na wzór mundurowych kompletów porucznika Arona oraz sędziów ze sztabu nad oceanem. Był w średnim wieku, przystojny, opalony i sprawiał wrażenie bardzo męskiego.

— Czołem! — rzucił w powietrze. Ani myślał pozdrawiać każdego z osobna, jakby to zrobił byle cywil. Zignorował nawet Helenę. Z satysfakcją stwierdziłem, że ona go także. Chociaż z jej strony mógł to być jedynie objaw onieśmielenia. Miała osobliwą jak na dzisiejsze czasy inklinację do usuwania się z pierwszego planu. A przecież potrafiła delikatnie wyszemrać coś takiego, że człowiek otwierał gębę jak karp na widok opłatka. Tym lepiej. Jeszcze godzinka, dwie, i znowu postaram sieją sprowokować, żeby potem ze skruchą zanieść ją do łóżka. Dziewczyna jak marzenie. Oczywiście, nie marzenie Jałowca, Kobry, czy kogoś w tym rodzaju. Oni nie mają bladego pojęcia, o czym warto marzyć. I niech sobie gadają, co im ślina na język przyniesie. Ja swoje powiedziałem: może światu żyje się nienadzwyczajnie, ale mnie dobrze. Reszta jest chodzeniem po parku, wytyczonymi ścieżkami. I śpiewem ptaków przez cztery pory roku.

— Kolega Halny? — przybysz zainteresował się wyłącznie mną. Skinąłem głową. Podszedł bliżej, stanął przede mną i przybrał oficjalną pozę.

— Z upoważnienia Rady wręczam panu nominację na inspektora drugiego stopnia. Gratuluję — wyprostował dłoń i podał mi znaczek tożsamości, na pierwszy rzut oka taki sam jak ten, który już nosiłem pod bluzą. Czymś jednak musiały się różnić. Naturalnie, wiedziałem czym. Przecież inspektorskie znaczki istniały niezależnie od tego, czy wiązały mnie z nimi osobiste wspomnienia, czy nie. Specjalna łączność, specjalne udogodnienia komunikacyjne, klucz do części tajnych akt i niektórych zastrzeżonych komputerów z ich bębnami pamięciowymi, ciężkimi od powszednich sekretów Miasta. Słowem, świetlisty rąbek władzy, niby srebrna powieka księżyca, unosząca się po zaćmieniu. Upajające. Tylko że spośród rzeczy, przed którymi wszystko się we mnie cofało, myśl o władzy była mi bodaj najmniej sympatyczna. To znaczy władzy, jaką ja ewentualnie miałbym posiadać i sprawować. Trzeba nieustannie budować góry pozorów. I nie wolno się śmiać, gdy ktoś udaje, że jest tobą zachwycony. Pewnie, że przyjmę ten znaczek. Widzę po minach wysłannika Rady, a także Jałowca i Kobry, że chwila jest uroczysta. Gdy jako inspektor okażę się śmierdzącym leniem, sami mnie wyrzucą i zostawią w spokoju.