Выбрать главу

Wziąłem znaczek i teraz z kolei ja trzymałem go przed sobą na płasko otwartej dłoni. Był wyposażony w uszko, lecz łańcuszek należało sobie kupić za własne pieniądze. Władza jest oszczędna.

— Przypominam hasło — odezwał się urzędowy gość. — Brzmi ono: dobro zwycięża.

Zachowałem powagę. Był to najtrudniejszy moment w ciągu całego dnia, pełnego ziemskich i kosmicznych wrażeń.

— Moje zadanie? — rzuciłem obojętnie. Nawet jeśli powinienem je znać, mogę się przecież upewnić, w chwili gdy otrzymuję zasłużony awans, najprawdopodobniej w nagrodę za mój wyczyn w sąsiedztwie krateru Autolikosa.

— Na razie tutaj — przedstawiciel Rady rozejrzał się z niesmakiem po zielonkawym wnętrzu. Mocny dialog. Taki więcej inspektorski. Postanowiłem zachować styl.

— Oddelegowany? — wskazałem podbródkiem Jałowca.

— Tak. Czołem — odwrócił się na pięcie i wymaszerował.

Kiedy zniknął za drzwiami, zdjąłem z szyi łańcuszek, rozpiąłem go, zamieniłem znaczki, po czym nowy umieściłem na piersi pod bluzką, a stary wsunąłem do kieszeni. Miałem nadzieję, że jeszcze się przyda. Następnie łypnąłem srogo na Helenę.

— Za mną! — zakomenderowałem. Na progu odwróciłem się.

— Jeśli jeszcze raz powiesz, że się zmieniłem, od razu cię zamknę — zagroziłem Jałowcowi.

— Jest to proces trudny, powolny i przebiegający ze stałymi nawrotami — wyręczył starszego współpracownika Kobra. — Ale się zmieniasz.

— Ciebie nie zamknę — machnąłem ręką. — Inspektorzy drugiego stopnia zaczynają od doktorów wzwyż.

— Widzę, że dobrze się czujesz w nowej roli — rzekł dopiero teraz Jałowiec. Trochę mi popsuł zabawę.

— Odnoszę niejasne wrażenie, że ta rola nie jest dla mnie zupełnie nowa — odpowiedziałem. — Ale w ogóle czuję się znakomicie. Bywajcie. Czołem.

W rzeczywistości czułem się dziwnie. Coś jak prawoskrętny DNA na angielskiej autostradzie.

Niestety dzisiaj słońce stało jeszcze za wysoko, bym mógł, nie narażając się na protesty Heleny natychmiast zejść ze ścieżki i ruszyć w stronę bliskiej memu sercu polany, przez którą, jak tak dalej pójdzie, w końcu jednak wydepczę własną dróżkę. Ale na razie polana musiała poczekać.

Przeszliśmy jakieś trzydzieści metrów, gdy nagle dziewczyna stanęła i zwróciła ku mnie zaczerwienioną twarz.

— To nieprawda, że pan chce się tylko bawić! — zawołała cicho, lecz głosem tak przejmującym, że mnie dreszcz przebiegł po skórze.

Pan.

Chciałem się roześmiać. Chciałem ją pogłaskać po włosach, przytulić i pocałować. Chciałem wzruszyć ramionami i pójść dalej, nie oglądając się na nią. Chciałem powiedzieć coś niesłychanie dowcipnego. Sam nie wiem, co chciałem. Kiedy się wreszcie odezwałem, mój głos zabrzmiał tak, jakbym uczył się mówić, po ciężkiej operacji krtani.

— Są różne rodzaje zabawy — wymamrotałem. Zaczerpnąłem powietrza i dodałem: — Czytałem o ludziach, którzy najlepiej się bawią, dobrze spełniając swoje obowiązki — nie po raz pierwszy zauważyłem, że nie lubię kłamać. Nie z powodu jakichś tam zasad. Po prostu kłamstwo wymaga wysiłku. Kłóci się z dobrym samopoczuciem. Należy do smutków, lęków i trosk. Nie do hasania myślą i ciałem po arkadyjskich rezerwatach. Co innego przemilczeć to czy tamto. To tak. To z niczym się nie kłóci i bywa wygodne jak puchowy śpiwór w namiocie, osłoniętym od wiatru. Ale teraz nie mogłem się w nim zaszyć. Oby pękł ten cały Jałowiec, z jego społecznikowską pasją, jego zafajdanymi eksperymentami i z jego gadaniem. Do diabła z Kobrami, ginącymi światami, zbuntowanymi zbawcami i sędziami, ilu ich jest od centrum wszechświata do najodleglejszych kwazarów. Do diabła z tym facetem, który ponoć wylądował kiedyś u stóp księżycowych Apeninów. Do diabła ze słońcem, ciągle stojącym wysoko nad horyzontem, jakby ten dzień nigdy nie miał się skończyć. Bezwiednie przejechałem dłońmi po policzkach i powiodłem nieprzyjaznym wzrokiem po koronach drzew. Po raz pierwszy nie wiedziałem, co zrobić.

Ale wyjście się znalazło. Inspektor Halny zawsze znajdzie wyjście. Tym razem samo czekało na niego, trzy kroki dalej.

Nie patrząc w stronę Heleny przeszedłem te trzy kroki i zniknąłem.

XVII. Ziemia minus iks. Pięć

XVIII. Ziemia jeden. Cztery (c.d.)

Dziewczyna stała na ścieżce, tam gdzie ją zostawiłem. Bez łóżeczka i koca, za to w towarzystwie Kobry.

— No — powiedział okularnik, kiedy się pojawiłem. Zupełnie, jakby mnie posłał na róg po gazetę, a ja zawieruszyłem się na tydzień. Tylko tego mi brakowało. Tego „no”. Wróciłem w jakimś szczególnym nastroju. I widziałem już ten park i nie widziałem. Znałem patrzącego na mnie z przyganą chudego mężczyznę i nie. Stoi tu śliczna dziewczyna. Śliczna i pełna ujmującego wdzięku, co nie jest pospolitym połączeniem. Każdy szczegół jej ciała pod białą sukienką powinien być bliski moim nerwom i zmysłom jak własna skóra. Ale to nieodzowne napięcie między mną a nią przestało istnieć. Czy naprawdę były kiedyś trzy kolejne noce, gorące i słodkie, jak naszym prababkom wyśpiewywali jedwabistymi głosami modni refreniści?

— No! — warknąłem. Helena spuściła oczy. Za często to robi. Niech idzie do klasztoru.

— Musisz wrócić do pawilonu — rzekł Kobra. — Przyszło wezwanie. Za godzinę masz rozprawę. Dostaniesz helikopter instytutu.

Rozprawę? Doskonale. Już bardzo długo nie miałem żadnej rozprawy. Znowu się czegoś dowiem. Jednak na razie dowiem się czegoś tutaj. Zaraz.

— Gdzie byłem? — spytałem szorstko. W tym momencie zauważyłem, że mam na sobie inną bluzkę niż przedtem. Przyjrzałem się rękawom. Błękitne. Barwa się nie zmieniła. Zmienił się krój. Nosiłem mundur. Postanowiłem coś sprawdzić. Tak. W tej bluzie nie było wszytego projektorka. Żegnajcie, strzałki. Żegnajcie? O, nie. Upomnę się o nie.

— Jak to gdzie — burknął Kobra. — W przeszłości.

— Kiedy?

— Nie wiem. Nikt nie wie. Chodź. Spóźnisz się.

— Nigdzie nie pójdę. Gdzie ląduję, kiedy wpadam w te kretyńskie studnie? I co tam robię?

Żachnął się.

— Nie wiem, to nie wiem! — powtórzył ze złością. — Mieliśmy pewien plan… ale obliczenia są nie do sprawdzenia.

— Również tam chodzę śladami człowieka — stwierdziłem.

— I ty jesteś człowiekiem.

— Podobno. A więc, co tam robię?

— Ciągle się zarzekasz, że o nic nie pytasz.

— Teraz pytam. No?

— Nie wiem, nie wiem, nie wiem!!! — wysyczał z furią. — Chociaż właściwie wiem — zniżył głos, lecz wykrzywił twarz w złośliwym grymasie. — Zacząłeś stawiać pytania, to zdobądź się na odwagę i spytaj sam siebie. Co człowiek zawsze robił na Ziemi?!

Umilkłem. Wykonałem w tył zwrot i ruszyłem z powrotem do trzeciego pawilonu. Na miejscu od razu zażądałem od Jałowca, żeby wyposażył moją nową bluzę w taki sam krążek, jaki nosiłem do tej pory. Załatwił się z tym błyskawicznie, za pomocą jakiegoś miniaturowego urządzenia.

Wszedł drobny, szczupły mężczyzna z ciemnymi włosami i znużoną twarzą. Oznajmił, że kazano mu tu przylecieć i zabrać kogoś do okręgowego sądu w Mieście. Powiedziałem, że chodzi o mnie. Skinął mi głową i bez słowa opuścił pawilon. Jego maszyna stała na środku ścieżki zaraz przed drzwiami. Podczas lotu nie odezwał się do mnie ani razu. Dopiero kiedy wylądował na płaskim dachu dużego budynku, gdzie spoczywało już kilkanaście innych helikopterów, mruknął, że tu na mnie poczeka.