XIX Ziemia dwa. Dwa
Na najwyższym podeście schodów ze ściany wystawała stylizowana gęba automatu w kształcie litery „i”. Powiedziałem, że nazywam się Halny i mam wezwanie.
— Sala numer dwieście jeden, trzecie piętro na prawo — usłyszałem natychmiast.
Szedłem ponurym korytarzem, czytając cyfry, umieszczone na drzwiach. Sto dziewięćdziesiąt siedem, sto dziewięćdziesiąt dziewięć… Zagapiony, przypadkiem trąciłem nogą kolano kobiety, siedzącej na drewnianej ławce. Była w towarzystwie mężczyzny, który narzucił sobie na ramiona adwokacką togę. Mężczyzna popatrzył na mnie i zmarszczył brwi. W jego wzroku odbiło się zaskoczenie, a następnie wrogość.
— Najmocniej przepraszam — uśmiechnąłem się do kobiety. Musiała mieć około czterdziestki, ale wyglądała młodo. Była ładna. Miała kasztanowe włosy, subtelne, wyraziste rysy i duże szare oczy z błękitnymi cętkami. Nosiła prostą, bordową sukienkę z małym, owalnym wycięciem pod szyją, ukazującym jakiś rubinowy drobiazg na cieniutkim, złotym łańcuszku. Jej splecione dłonie spoczywały na kolanach. Spojrzała jakoś bezradnie.
— Nie szkodzi — powiedziała cicho. — Dzień dobry, Marku. Mój uśmiech zgasł jak czerwona latarnia ekspresu. Przeniknął mnie chłód.
— Dzień dobry… — czułem, że też powinienem wymienić imię. Jakie? — Dzień dobry — powtórzyłem machinalnie.
— Czy coś się zmieniło? — spytał ostro mężczyzna z togą. — Odnoszę wrażenie, że masz o coś pretensje. Chodzi ci o pozew? Przeczytałeś go? Przecież napisałem dokładnie tak, jak wspólnie ustaliliśmy?
Zrozumiałem, że jemu także należało powiedzieć „dzień dobry”.
W tym momencie otwarły się drzwi i na korytarz wyjrzała głowa anemicznej blondynki z twarzą, która pozwoliłaby jej bez charakteryzacji zagrać rolę ofiary wampira w epoce niemego kina. Ale nie była niema. Obrzuciła nas beznamiętnym spojrzeniem i cisnęła w stronę przeciwległej ściany:
— Anna Halna i Marek Halny!
Anna.
Kobieta w bordowej sukni wstała. W drzwiach zawahała się, lecz natychmiast wsparło ją ramię, które wysunęło się spod luźno zwisającej togi. Mężczyzna wprowadził ją do sali ostrożnie i troskliwie, jakby każdy odrobinę szybszy ruch miał dla niej stanowić śmiertelne zagrożenie. Przepuściłem ich i podążyłem za nimi.
Sala była nieduża. Stały w niej ciemne ławki, w przeciwieństwie do sztabowych posiadające masywne oparcia. Jednak na wprost wejścia i tutaj znajdowało się podwyższenie, na podwyższeniu stół, a za nim kilka foteli. W środkowym siedziała już kobieta w czerni. Sędzina. Z boku stołu, przed komputerem, usadowiła się blondynka bez kropli krwi w żyłach.
Wysoki sąd był na miejscu, więc nie mógł wejść, by zostać powitanym na stojąco, jak nakazuje rytuał. Rozprawa zaczęła się bez żadnych wstępów. Taka a taka, urodzona wtedy a wtedy, przeciwko Markowi Halnemu, urodzonemu — gdybym uważniej słuchał, dowiedziałbym się, ile naprawdę mam lat. Ale nie słuchałem. Zorientowałem się od razu, że sędzina traktuje obecne posiedzenie jako formalność, która musi zostać dopełniona, lecz której wynik jest z góry wiadomy.
Była to rozprawa rozwodowa.
Patrzyłem na moją żonę. Miła twarz. Miła, z wewnętrznym ciepłem, spokojna i łagodna. Te jej szare oczy z błękitnymi punkcikami były szeroko rozstawione, piękne i mądre. W tej chwili także smutne.
Sędzina cały czas mówiła. Jej słowa docierały do mnie jak z sąsiedniej sali, zza zamkniętych drzwi. Rozprawa pojednawcza nie dała rezultatu. Czy od tamtego dnia strony nie zmieniły zdania. Moja żona — jak to brzmi! — powiedziała cicho że nie, więc powtórzyłem za nią to samo. Wobec tego przyszła kolej na czytanie pozwu. Trwały rozpad. Niezgodność charakterów. Powódka czuła się samotna. Aha, teraz będzie o mnie. Ciągła nieobecność. Nie należy tego rozumieć zbyt dosłownie. Byłem obcy. Niezależnie od tego, czy mi się gdzieś śpieszyło, czy nie, odtrącałem każdą bieżącą chwilę, jakbym się bał zatrzymać przy niej, by w następnej chwili nie doznać zawodu. Czy w domu nie rozmawiałem z żoną? Owszem, odzywałem się, ale nawiązanie ze mną kontaktu było niemożliwe. Oto niektóre moje stwierdzenia. Przygodę świata przeżywa się samemu lub nie przeżywa się wcale. — Przygoda świata? Gdzie ja to słyszałem? — Ktoś bliski zaledwie bywa potrzebny. Ludziom nie dane jest cieszyć się szczęściem dłużej niż przez jedno uderzenie serca, a serca nie biją w jednakowym rytmie — to jedno uderzenie serca również pamiętam. Nie ja byłem autorem tego zdania, ale co to ma za znaczenie. Tylko jak pogodzić owego dawnego Halnego w domu, z Halnym — inspektorem? Z jego energią, pasją, z jaką współdziałał z Jałowcem, z jego służbowymi podróżami i raportami? — Oddziaływanie zależnych od siebie indywidualności zawsze tworzy pole nietrwałe, zwichrowane, ponieważ jeśli człowiek nie wie, kim jest i co robi na ziemi, to jakim cudem mógłby zbudować rzetelny związek? — Zaraz. A ten przeklęty kwadrans milczenia koło krateru Autolikosa? Nie, nie. Coś jednak łączy Halnego — męża, z Halnym — inspektorem. To może być ta sama osoba. — Jeżeli człowiek posiada minimum uczciwości, pozostaje mu tylko szczerość, a ta nieuchronnie prowadzi do wzajemnego zadawania sobie bólu. Naturalnie, pod warunkiem, że istnieje uczucie, ale czy uczucie da się pogodzić z uczciwością? Tu sąd musi postawić dodatkowe pytanie. Czy w życiu powódki jest ktoś inny? Inny mężczyzna? Moja żona odrzekła, że nie. Spojrzałem na adwokata. Dał mi znak ledwie zauważalnym ruchem głowy. Wszystko było uzgodnione, ale na wszelki wypadek przypominał, co mam mówić. Lub też uznał, że za długo zwlekam z odpowiedzią. — Tak — rzuciłem głośno. Przez mgnienie stanęła mi w oczach postać Heleny. — Czy to poważny związek? — Nie. — Jednak zdrada pozostaje zdradą — wysoki sąd był przecież kobietą. Blondynka z kredową twarzą popatrzyła na mnie jak na Drakulę.
— Pozwany przyznał się do niewierności. Sąd chce wiedzieć, czy był zły dla powódki. Nie w pospolitym sensie tego słowa — to powiedział mężczyzna z togą. — Gdyby bywał zły, świadczyłoby to przynajmniej, że jest zdolny do przeżywania emocji. Ale, proszę wysokiego sądu, zaprzeczenie zła nie stanowi dobra. — Sąd przytaknął w milczeniu. — Jak rozumieć zdanie męża — teraz mówił już tylko adwokat — cytuję: uczucie, że ktoś mi towarzyszy jest okropne, ale uczucie, że ja muszę towarzyszyć komuś, równa się zamknięciu mojej osobowości w pancernej kasie, bez światła i powietrza.
Banały, banały, banały. Jakieś wyrwane z kontekstów półpointy, jakieś pseudoprzemyślenia z doczepionym na siłę podtekstem, natłok cudzych naskórkowych mądrości, poszatkowanych przez maszynkę stuleci. Jedyne, co z tego wszystkiego wynika, to to, że byłem głupi jak podogonie, by wreszcie zacytować kogoś, kto rzeczywiście na to zasługuje. Prawdziwy powód został wymieniony raz, na samym początku, i brzmiał: obcy. Wszystko inne to wypełnianie czasu i wzbogacanie sądowej dokumentacji.
Moja żona. Jak długo żyliśmy ze sobą pod jednym dachem, jak najbliżsi sobie spośród obcych? Patrzyłem na nią i nie czułem nic. Kochałem ją? Czy dałem się ponieść zmysłom, dorabiając treści, których nie było? Dzisiaj nie poszedłbym z nią do łóżka, ale to o niczym nie świadczy. Dzisiaj mnie nie ma. Na tej sali siedzi ktoś inny. Tylko pod jednym względem nic się nie zmieniło. Ten inny ktoś też jest obcy. Bardziej niż Złoty i Stalowy. Im na czymś zależy. Obcy jak mgławice równoległych wszechświatów, przeczuwanych przez paru śmielszych astrofizyków. Obcy rozstaje się oto z obcym i próbuje dociec, nie co ich rozdzieliło, lecz co spowodowało, że kiedyś z otwartymi oczami powiedzieli sobie nawzajem: na dobre i złe, śmieszne, co? Śmieszne, szalone i normalne jak ruch uliczny w poniedziałek. Właśnie dlatego szalone, że takie normalne. Nie, to nie była po prostu namiętność. Wykluczone. Nie w tym wypadku. Nie w wypadku kobiety o takiej twarzy.