Zatem posiadałem dom. Oczywiście, nawet niejeden. Dokądś wracałem ze szkoły. Gdzieś zaczynałem poznawać świat, czyli zaczynałem się śpieszyć. Potem miałem swój dom. Urządzałem go, przyjmowałem znajomych obcych z innych domów. Nareszcie, kochani, cium, cium, ślicznie wyglądasz, kochanie, zeszczuplałeś, Piotrze, Filipie, Jasiu, Pawle i Gawle, siadajcie, siadajcie, czego się napijecie? A widzieliście, a słyszeliście, a czytaliście, a kupiliście? Nie? No to koniecznie, zaraz, natychmiast, bo świat potrwa tylko do północy. Potem będzie następny, ale nie ma pewności, czy nie rozchwytają go na pniu bogaci androidzi z tych pozagalaktycznych dzielnic, wiecie, tych, co same wybierają sobie czas i które dzięki temu uniknęły kryzysu.
Może do grona stałych bywalców u mnie należał ten adwokat? Poprosiliśmy go, by jako przyjaciel domu poprowadził naszą sprawę? Musieliśmy to przecież zrobić wspólnie z żoną, skoro na wszystko się zgodziłem.
Popatrzyłem na niego. Dalej mówił o mnie. Dość dziwnie, jak na reprezentanta strony przeciwnej. Właściwie dopiero teraz mógłbym się poczuć dotknięty i upokorzony. Ale nie czułem się upokorzony. Nic nie czułem. Zdrewniałem jak dębowy kloc.
Okazało się, że nie miałem nawet tego pierwszego domu, do którego wracałbym ze szkoły. Moi rodzice nie zdali egzaminu, któremu muszą się poddać wszystkie pary, pragnące wychowywać własne dzieci. Do jedenastego roku życia przebywałem w osiedlowym zakładzie opiekuńczym. Następnie, ponieważ wykazywałem nieprzeciętne zdolności, zainteresowali się mną naukowcy z instytutu psychologii, sprawującego coś w rodzaju nadzoru nad okolicznymi szkołami. Jeszcze przed ukończeniem studiów zacząłem pracować jako inżynier. Niemniej brak atmosfery rodzicielskiego domu z pewnością wycisnął na mnie trwałe piętno. Poza tym nigdy nie byłem brutalny, ani gwałtowny. Toteż, choć wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność za rozkład małżeństwa, on ośmiela się prosić wysoki sąd o zamknięcie sprawy rozwodem bez orzekania o winie którejkolwiek ze stron.
To pewnie także było wcześniej ustalone. Wina! Cóż za ironia! Zupełnie jakby ktoś walił drągiem po niezapominajkach za to, że nie są orchideami. Cóż to mogło mieć za znaczenie, czy chowałem się pod skrzydłami rodziców, czy w zakładzie opiekuńczym. Te zakłady są znakomite. Ludzie, którzy w nich pracują śpieszą się do swoich wychowanków, a nie od nich, jak wszyscy inni, zarabiający pieniądze poza domem. Nieprzeciętnie zdolny? W każdej szkole jest takich na pęczki. Studia? Znam historię, filozofię, literaturę, sztukę. W aż nadto wystarczającym stopniu również matematykę i fizykę. Inspektor…? Głupstwo.
To fakt, że mógłbym bawić się lepiej. Ale przecież wkrótce stąd wyjdę. O, już będzie wyrok.
Wstałem. Orzeka się rozwód…
Wyszedłem pierwszy. W korytarzu poczekałem na moją byłą żonę, Annę, żeby ją za to przeprosić. Z rozpędu przeprosiłem także adwokata.
Anna podała mi rękę. Uścisnąłem jej szczupłe palce. Były lodowate. Przesunęła się i spokojnie pocałowała mnie w policzek. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała mi w oczy.
— Do widzenia, Marku — powiedziała cicho.
— Do widzenia, Anno — uśmiechnąłem się. Nie odwzajemniła mi uśmiechu.
— Nawet się ze mną nie przywitałeś — przypomniała.
Rozłożyłem ręce i powiedziałem prawdę. Nic gorszego nie mogłem powiedzieć.
— Nie poznałem cię.
— Och! — wykrzyknęła, odwróciła się i odeszła. Adwokat posłał mi jedno żarłoczne spojrzenie, po czym poleciał za nią jak niańka za dzieckiem, biegnącym w stronę wodospadu.
Właściwie wcale się tu nie bawiłem.
Wróciłem schodami na dach, odszukałem helikopter instytutu, wlazłem do pustej kabiny, wyciągnąłem się w fotelu i włączyłem klimatyzację. Dzień był upalny, nawet supernowoczesne włókno, z którego zbudowano powłokę maszyny, rozpaliło się jak zwykła blacha. Po chwili powietrze stało się znośne.
Przyszedł pilot. Poinformował mnie, że był w bufecie, i że kawą, którą tam podają, można by bez szkody poić noworodki, po czym wystartował. Pomyślałem, że kawa dobrze by mi zrobiła i że pewnie nie mam jej w domu, ponieważ ktoś, kto kontrolował spis moich zapasów, wykreślił wszystko, co nie było stuprocentowo zdrowym paskudztwem.
Przed pawilonem wysiadłem, spojrzałem na zieloną strzałkę nad drzwiami, wykrzywiłem się do niej jak małpa, i ruszyłem na przełaj przez trawnik w stronę, gdzie, jak sądziłem, powinienem odnaleźć polanę i brzozowy lasek, a za nim, przed wejściem do półkolistego domku, kwitnące wajgelie. Znowu odniosłem to trochę nierealne wrażenie, że poza wytyczonym na mój użytek szlakiem, gdy nie poprzedzają mnie znaki, powietrze jest oporne, gęstsze i muszę torować w nim sobie drogę niczym w niewidzialnej dżungli.
Jak było do przewidzenia, zabłądziłem. Trafiłem do jakiejś płytkiej dolinki, ze wszystkich stron obrośniętej ciernistymi krzakami. Kiedy się z niej wydostałem, kompletnie nie miałem już pojęcia, gdzie jestem i w którą stronę się obrócić. Park był niebywale rozległy, nawet jak na rezerwat. Na szczęście zaświtał mi pionierski pomysł. Wydrapałem się na drzewo i z góry wreszcie odnalazłem właściwy kierunek. Moja mała kopuła była zaskakująco blisko. Chwilę jeszcze spędziłem na gałęzi, spoglądając w stronę zielonych grzbietów na widnokręgu. Dostrzegłem rysujący się na ich tle szczyt drewnianej wieżyczki starego kościoła. Droga do ukochanej dolinki Heleny. Niech tam idzie i nie wraca. Albo wraca i wyjdzie za mąż za Kobrę. Razem uratują ginący świat. Ona co rano będzie go pytać, czy ją kocha, a on potakująco zasyczy. Śliczna dziewczyna, ale na długie zimowe wieczory znajdę sobie do łóżka inną. A jeszcze lepiej kilka innych.
Zlazłem z drzewa i choć doskonale pamiętałem, w którą stronę iść, zabłądziłem ponownie. Przynajmniej pół godziny kołowałem po jakichś zaroślach, zanim w końcu wyszedłem na swojską polanę. Bardzo trudno znaleźć ten jedyny, własny dom, kiedy nic człowieka nie prowadzi. Żadne złote, zielone ślady ani cudowne strzałki.
Wypiłem butelkę wody mineralnej, cisnąłem ją na podłogę, poszedłem do sypialni i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Zamknąłem oczy.
Byłem jak najdalszy od tego, by o czymkolwiek rozmyślać, ale moje myśli nagle się usamodzielniły i w powietrzu nade mną utworzyły odrębny, niezależny świat. No, nie całkiem. Znajdowały się tam, a równocześnie pozostały we mnie. Jakby moje ciało przybierało kształty, w które one się oblekały. Nie miałem wpływu na to, jakie to będą kształty, a zarazem nic nie działo się bez mojej zgody. Teraz już ja sam też byłem myślą i mogłem obserwować się z góry. Zamiast łóżka rozciągała się pode mną rozpalona, jasnozłocista plaża, dopiero na horyzoncie wsiąkająca w nieskończoną przestrzeń wody. Tam właśnie zmierzała wspaniale zbudowana dziewczyna, zupełnie naga. Raptem odwróciła się i uśmiechnęła. Natychmiast poznałem Annę, choć przecież nigdy nie widziałem jej nagiej ani uśmiechniętej. Chciałem spytać, czy przyszliśmy tutaj razem, ale w tym momencie spostrzegłem inną myśl. Prócz mnie i Anny jak okiem sięgnąć nie było nikogo, więc musiała to być jej myśl. Minęła się z moją, jakby obie nawzajem pozostawały dla siebie niewidzialne. Otworzyłem usta, lecz zanim wymówiłem pierwsze słowo, przybrałem kształt ryby. W następnej chwili poleciałem w górę. Wystarczyło leniwie, od niechcenia, falować płetwami i ogonem. Przeniknąłem przez dach, przez powietrze i znalazłem się wśród gwiazd. Wtedy ogarnęło mnie potworne przerażenie. Jeśli jestem rybą, dusiłem się jeszcze tam, na piasku, a co dopiero potem, kiedy leciałem ponad atmosferą. Teraz jest już na pewno za późno. Przekoziołkowałem głową w dół i jak ciemny meteoryt spadłem z powrotem na plażę. Kurczowo wydymałem pierś, spalając się powoli na wióry. Anna wracała właśnie po kąpieli. Na jej skórze perliły się kropelki wody. Widziałem ją doskonale, choć była daleko i zasłaniał ją rozkrzyczany tłum. Ni stąd ni zowąd plaża zaroiła się od ludzi. — Anno! — wycharczałem. Nie usłyszała. Zdobyłem się na ostatni wysiłek i odzyskałem kształt człowieka. Zaczerpnąłem powietrza i jęknąłem: — Anno! Skąd ja się tutaj wziąłem?! Nagle znalazła się zupełnie blisko i od razu zrozumiała, że nie chodzi mi o tę plażę ani o jej okolicę, ani w ogóle o dzisiaj. Spojrzała na mnie pustymi, szarymi oczami. Nie mogła mi pomóc. — Anno! — powtórzyłem z rozpaczą. — Skąd ja się tutaj wziąłem…?!