Выбрать главу

Usłyszałem swój głos i zdałem sobie sprawę, że już nie śpię. Że już nie spałem, wyrzucając z siebie to gorączkowe, nieprzytomne pytanie.

Zwlokłem się z łóżka, poszedłem do łazienki i wziąłem zimny prysznic. Sny, psiakrew. Paradoksalne, jak je nazywają fachowcy. Najcenniejsze dla organizmu. Ponoć są w mózgu specjalne cząsteczki, które nimi rządzą. Skoro Jałowiec tak się napracował nad moim mózgiem, mógł coś zrobić, żebym sny miał równie przyjemne jak życie. Nie nauczyli się modelowania snów? To powinni wziąć parę lekcji u Stalowych i Złotych. Sny, cholera. Jeszcze kilka takich nocy i będę się bał kłaść wieczorami do łóżka. Co wtedy stanie się z moim boskim samopoczuciem?

Zasnąłem ponownie i obudziłem się dopiero rano. Nic mi się już nie przyśniło.

Przed domem siedziała Helena. Przycupnęła swoim dawnym zwyczajem na niższym stopniu i wtuliła twarz w dłonie, oparte na kolanach. Wyglądała jak łuk Erosa. Przystanąłem i patrzyłem na nią przez kilkanaście sekund. Nie poruszyła się. Nie usłyszała mnie. Spała. Dlaczego nie weszła do domu? Czy przypadkiem nie miało to czegoś wspólnego z rozmową, której była świadkiem w trzecim pawilonie. Tak czy owak dobrze zrobiła.

Na palcach, żeby jej nie zbudzić, zszedłem ze stopni i odetchnąłem swobodniej dopiero za brzózkami. Omiotłem wzrokiem otwartą polanę. Nie, nie wydepczę tej dróżki. A zresztą, może i wydepczę. Jak tylko znajdę się w czwartym pawilonie, od razu poproszę Jałowca, żeby mi przydzielił nową stażystkę. Nie musi być aż tak śliczna jak Helena, za to trochę bardziej sprytna, lekkomyślna i odrobinę zepsuta. Może być ruda.

Z lekkim sercem przemierzyłem polanę i wróciłem na szlak. Zielone strzałki zaprowadziły mnie do trzeciego pawilonu, ale tym razem nad wejściem nic się nie zapaliło. Tu przecież już byłem. Musiałem się cofnąć i skręcić w pierwszą żwirowaną alejkę, odbiegającą w prawo. Strasznie zawiły ten ślad człowieka. Lub, jak kto woli, droga od testu do testu. Nie szkodzi. Jeszcze trochę i będzie meta. Jałowiec usiądzie pod parasolem i obsypie mnie medalami. A potem, w nagrodę, przyśni mi się, że jestem Odyseuszem u Kalipso. No, niechby w ostateczności u Kirke, pod warunkiem, że zostawi moich kompanów w chlewie, żeby mi nie zawracali głowy. Albo Edwardem Ósmym. Właśnie wypiąłem się na pałac Buckingham, wziąłem pod pachę tę Simpson i ruszam do Nassau na Bahamach, gdzie po kilku dniach w kantorze pod palmą ananasową zamienię ją kolejno na urodziwą Murzynkę, Mulatkę, Metyskę i Chinkę. Ewentualnie przez parę sekund nocy mógłbym jeszcze być umiejętnie wybraną postacią z Boccaccia, Scarrona, Lesage’a, Rabelais’go i Costera, oraz paru im podobnych, którzy wiedzieli, po co żyją i o czym piszą. Byle nie Cervantesa.

Kiedy ja czytałem te wszystkie starocie? Na studiach? Potem chyba nie. Tak wcześnie zostałem inspektorem. Czy to są lektury inspektorskie?

Zajęty dobieraniem sobie snów zauważyłem czwarty pawilon dopiero gdy wyrósł przede mną nie dalej niż o pięćdziesiąt metrów. Zdziwią się, że przychodzę sam. Ciekawe, czy Helena ciągle jeszcze śpi? Nawet jeśli nie, wciąż siedzi na tym niskim stopniu. Przecież nie wie, że cichaczem opuściłem dom. W końcu wejdzie do środka i także się zdziwi. Na zdrowie. „Kochasz mnie?”

Zrobiłem jeszcze krok i przestałem istnieć.

XX. Ziemia minus iks. Sześć

XXI. Alfa dwa. Omega jeden. Alfa trzy

Wróciłem zły. Co tam zły, wściekły. Kipiałem jak wulkan przed eksplozją. Czułem, że mam napęczniały kark, przekrwione, zwężone oczy, zimne policzki i zaciśnięte wargi. Na wysokości piersi trzymałem pięści z pobielałymi nadgarstkami. Byłem spięty i patrzyłem nienawistnie na pawilon, do którego drogę zagradzała mi smukła postać Heleny. Coś na dole dobrze musiało dać mi się we znaki.

Pewnie wreszcie trafiłem na właściwy ślad.

Ochłonąłem błyskawicznie, ale echo wewnętrznego drżenia jeszcze przez dłuższą chwilę wibrowało we mnie, jakbym cały był żywym kamertonem. Oczywiście Helena zdążyła się obudzić, sprawdzić że wyszedłem i że nie ma mnie również w pawilonie. Domyśliła się, co zaszło i teraz czekała na ścieżce. Ciekawe, co by było, gdyby stanęła dokładnie w tym punkcie, w którym zniknąłem. Czy wracając wyrzuciłbym ją w górę jak pocisk wystrzelony spod ziemi?

Nie uśmiechnąłem się do niej. Odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie. Parę metrów od drogi rosły tam drzewiaste hortensje, uginające się pod ogromnymi kwiatostanami. Musiałem je mijać, ale nie zwróciłem na nie uwagi. Za to teraz zauważyłem za nimi coś złotego, co świeciło jakby słońce odbijało się we fryzjerskim szyldzie na zabytkowej, staromiejskiej kamieniczce. Na moment skryło się za gałęzią hortensji. Ale to nie gałąź się poruszyła. Powietrze leżało cicho jak zastygłe jezioro. Liście na drzewach z powodzeniem mogły być wykonane z zielonego szkła. Wydawało się niepodobieństwem, że istnieje coś takiego jak wiatr.

Ruszyłem w kierunku tych hortensji. Zaraz za pierwszą z nich zobaczyłem Złotego. Stał i patrzył na mnie wyczekująco. Z tyłu dobiegł przytłumiony głos Heleny. Zawołała raz, krótko, i na tym poprzestała. Wzruszyłem ramionami. Złoty był już blisko. Jakiś dziwny, nikły uśmieszek rozjaśnił na mgnienie tę jego twarz, jakby rzeźbioną przez Fidiasza w religijnym transie na szczycie Olimpu, gdzie nigdy nie był, bo bogowie przychodzili do niego, nie on do nich. Chyba nie myśleli, że dam się znowu namówić na potajemne podróże, konszachty z podstarzałym lwem i pływanie po Zatoce Kadyksu, by zaraz potem otrzymać skierowanie na egzamin.

Nie, nie myślał. Jednakże miał swoje sposoby. Przeszedłem jeszcze dwa kroki i w tej samej chwili on dał susa w moją stronę. Poczułem charakterystyczne mrowienie i w następnym ułamku sekundy już otaczały mnie baśniowe kryształy, wykonane z wieczności. Czy nieskończoności. W każdym razie mogłem sobie przypomnieć, jak wygląda wszechświat od spodu.

Ustawił swój niewidzialny pojazd na drodze, którą musiałem przebyć, idąc do niego od ścieżki. Sam czekał jakieś dwa metry za nim. Taki mały, koleżeński podstęp, jak to między inspektorami. Nazywając rzecz po imieniu, pułapka. Nic mnie nie upoważnia do robienia mu wyrzutów. Dobrowolnie poleciałem w tę pułapkę z wyciągniętymi rękami, jak tylko zobaczyłem kawałek złota. No to mam, czego chciałem.

Skończyły się kryształy i kończyła się podróż. Szybowałem wewnątrz szklanego dzwonu spokojnie i wygodnie jak na czarodziejskim dywanie. Pode mną przesuwały się bezkonturowe wzgórza z domkami podobnymi do abażurów.