— Przepraszam — odezwał się Złoty. Odpowiedziałem prychnięciem. Na co jeszcze liczył, porywając mnie i przywożąc tutaj, żebym ponownie przyjrzał się mieszkańcom jego świata, oraz, co miało być ważniejsze, żeby ci mieszkańcy przyjrzeli się mnie? Czyżby wciąż widział we mnie rąbek szansy? Nie mógł być aż tak głupi. Zresztą, diabli go wiedzą. Strach sprawia, że głupieje nawet pierwszy radca ministerstwa inteligencji, kiedy go wygryzą ze stołka. A on się bał. Wyczuwałem w nim ten lęk, jak wyczuwa się ciśnienie wewnątrz zamkniętego kotła. Poprzednio nie wyglądał na przerażonego. Wyglądał smutnie. Ale ten smutek już wtedy mieścił w sobie strach, który przekroczył granice nadziei.
Coś mi się roi. Gdyby tak było, znajdowałbym się teraz gdzie indziej.
A może nie.
Po lewej stronie, tuż pod widnokręgiem, dostrzegłem skrawek płaskiego pola i maleńką z tej odległości rotundę. Centrum. Na szczęście dzisiaj lecieliśmy w przeciwnym kierunku. Wzgórza w dole rozstąpiły się. Ujrzałem rozległy obszar porośnięty drzewami, z ukrytymi wśród nich pojedynczymi budynkami. Międzygwiezdny dzwon zaczął się zniżać.
— Sanatorium — wyjaśnił mój towarzysz. Spojrzałem na niego. Nie patrzył w dół, tylko przed siebie. W następnej chwili raptem złapał mnie za ucho. Nie zareagowałem. Nic już nie było w stanie mnie zdziwić. Jednak on przypiął mi jedynie złoty klips, ten sam, który nosiłem tu uprzednio. Albo taki sam. Znowu będę mógł sobie pogadać. Akurat w sanatorium? Chociaż, czy to nie wszystko jedno.
Wylądowaliśmy na trawniku, pod ostowatym drzewem, posiadającym aż siedem pni. Po złotawych ścieżkach tu i ówdzie snuli się nieliczni Złoci. Samotni, zamyśleni. Widocznie mamy właśnie porę przechadzki.
Dzwon zniknął natychmiast po dotknięciu ziemi. Jego pilot skinął na mnie.
— Chodź.
Zeszliśmy z trawnika na dróżkę, której nawierzchnia uginała się pod stopami jak mech. Po chwili minęliśmy pierwszego spacerowicza. Na mój widok przystanął. Jakiś czas przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem młodej, pięknej twarzy. Następnie powolutku pokręcił głową i niespiesznie ruszył w dalszą drogę ku swemu przeznaczeniu.
— Czy to był więzień? — spytałem, kiedy oddaliliśmy się od niego na wystarczającą odległość. — Przepraszam, chciałem powiedzieć: kuracjusz?
— Owszem. Tam pójdziemy — mój towarzysz wskazał kępę drzew na uboczu. Nie prowadziła do nich żadna z poduszkowatych ścieżek. Trzeba było iść na przełaj przez trawnik.
— Co tam jest?
— Sanatoria są pod specjalnym nadzorem — powiedział. — Nie tylko medycznym. Wy mawiacie, że najciemniej bywa pod latarnią. Wykorzystaliśmy to. Pod nosem władzy urządziliśmy nielegalną szkołę techniczną. Jest tutaj zupełnie bezpieczna. Zresztą, sam nam to doradziłeś.
Nie dotarliśmy do tej szkoły. Ani teraz, ani nigdy. Stało się coś potwornego.
Jakby Ziemia wraz z atmosferą pękła na dwoje. Było to uczucie najzupełniej inne niż to, którego doznawałem znikając na dole. Traciłem przytomność stopniowo, przeskakując z jednego obszaru ciemności w drugi, coraz mroczniejszy, targany coraz okropniejszym strachem i bólem. Trzaskało już wszystko, nie tylko ten jeden świat i nie tylko na dwoje. Kruszyły się i waliły struktury czasoprzestrzeni. Trwało to nieznośnie długo. Ból przeszywał całe moje ciało, w czaszce wybuchały mi czarne gwiazdy. Ostatnim przebłyskiem świadomości dostrzegłem, że z moim Złotym dzieje się coś podobnego. Nagle zapanował spokój. Wszechświat, świat i Ziemia znowu stanowiły jedność.
— Zostanie pan poddany egzaminowi — usłyszałem słowa, wypowiedziane oficjalnym tonem. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że znajduję się w okrągłej sali z okrągłymi oknami i z okrągłym otworem w podłodze, przez który spiralne schody prowadziły gdzieś niżej. Za okrągłym stołem naprzeciw mnie siedziało pięciu Złotych. Ten, który zajmował środkowe miejsce, mówił: — Musimy sprawdzić, czy istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, byśmy mogli zawierzyć pańskim słowom. Jeśli wynik wypadnie pozytywnie odbierzemy od pana przyrzeczenie, że pan tu więcej nie przyleci. Wtedy będzie pan mógł wrócić do siebie.
Przypomniałem sobie tę scenę i te słowa w ułamku sekundy. Odbyłem daleką drogę w czasie. Ale nie tak jak wtedy, gdy za wcześnie wylądowałem w zacisznym parku instytutu. Tym razem dla mnie czas, który upłynął od mojej bytności w tej sali istniał nadal. Przeżyłem go i nosiłem w sobie. Coś stało się nie ze mną, lecz z nami.
Wiedziałem doskonale, co zaraz nastąpi. Za moimi plecami odezwie się mój Złoty. Uratuje mnie i odwiezie na Ziemię.
Jednak za moimi plecami nikt się nie odezwał. Środkowy rzucił: — Wyprowadzić.
Rozkaz padł w próżnię. Sam przemierzyłem salę i zszedłem schodkami w dół, do małego przedsionka z drzwiami, otwartymi na słoneczną przestrzeń. Na lewo rozciągał się ten jakiś ogród, zasłonięty ścianą wysokich krzaków. Na prawo pole, zamknięte złotym ogrodzeniem. Powinienem pójść przez to pole do znajomego wąwozu… ale jak mam to zrobić? Wtedy nigdzie nie poszedłem. Latający kielich przybył potajemnie tutaj, żeby nas zabrać. Teraz jest w sanatorium, może na drugiej półkuli? Zresztą, czy teraz? Licho wie.
— Prędko, prędko! — zabrzmiał raptem głos mojego Złotego. Z powietrza wychyliła się ku mnie pozbawiona ramienia dłoń. Skoczyłem w jej stronę, złapałem ją, a kiedy mnie pociągnęła, poddałem się jej ruchowi. Zrozumiałem, że latający dzwon mimo wszystko znowu pojawił się w porę, znowu z tym jednym jedynym człowiekiem, który na tej Ziemi mógł mi przyjść z pomocą. W nagłym przebłysku olśnienia pojąłem również, jak śmieszne były moje obawy sprzed paru sekund. Przecież od chwili, gdy pierwszy raz zostałem skierowany na egzamin, tu, dla nich, nic się nie zmieniło. Nie mogło się zmienić, w nie istniejącym czasie.
No tak, nie mogło, ale się zmieniło. Tamtego dnia nie opuszczałem okrągłej sali samotnie. A mój przyjaciel inspektor nie ukrywał się wewnątrz niewidzialnego kielicha. Z tego by wynikało, że czas przemknął do tyłu jedynie nad głowami przedstawicieli miejscowego Centrum. Albo wszystkich mieszkańców Alfy, poza jednym, tym, który w tej chwili trzyma mnie za rękę. A z tego znowu wynikało niezbicie, że nadal nic nie rozumiem. Jak to właściwie jest z tymi powrotami, nie w czasie, lecz czasu? Na razie nie mogłem o to spytać mojego towarzysza. Musiałem patrzeć na kryształy, i przelatujące i nieruchome, i realne i bardziej ułudne niż fatamorgana oglądana we śnie. Dopiero kiedy zniknęły i kiedy obok mnie zaczęła się rysować złota postać, zawołałem:
— Co to było?
— Nie jestem pewny — odrzekł zdławionym głosem. — Chyba wyczerpują się kombinacje zmian w strukturze przestrzeni. Istnieją granice… — urwał. — Powiedzmy, że nastąpiła awaria… sądzę, że to właściwe określenie. Awaria… A skąd w ogóle wiesz, że to było? — spytał nagle. Powoli smutek ponownie zaczynał brać w nim górę nad strachem. Ogromny, bezdenny smutek, spokojny jak Pacyfik sto metrów nad dnem Rowu Mariańskiego. — Skąd wiesz, czy relatywnie, słowa relatywnie używam w rozumieniu twoich współziomków, właśnie w tym momencie wasza planeta nie wyłania się z płomieni? Może nic nie było… od tysięcy wieków? Od milionów lat, poprzedzających dzień, w którym ty, jak ci się zdawało, pierwszy raz stanąłeś na tym lądzie? A może niczego nie było od tak dawna, ale mimo to jest — i da się na nowo powołać do istnienia?
— Bardzo interesujące — mruknąłem. — Zdaje się, że już kiedyś przebąkiwałeś coś w tym sensie. Osobiście wolałbym jednak, by to, czego nie ma, nie rozłupywało mi głowy i nie rozdzierało mnie na sztuki, jak niegdyś ci, którzy byli, postępowali z tymi, którzy też byli, lecz nie przypadli im do gustu. A to co znowu?! — wrzasnąłem, zerknąwszy wreszcie na panoramę pod przeźroczystym dnem pojazdu. — Tego naprawdę nie ma! Kysz? Kysz! Zabierz to natychmiast!