Выбрать главу

— Nie mają zwierząt? — mruknąłem mimo woli. Śmieszne pytanie. Gdzież miałyby żyć.

Ci, którzy się nami zainteresowali podeszli i przystanęli w odległości mniej więcej czterech metrów. Gdybym ich spotkał w instytucie, nigdy nie wpadłoby mi do głowy, że oglądam istoty z gwiazd. Najnormalniejsi ludzie. No, może jak na najnormalniejszych ludzi patrzyli na nas nieco zbyt przyjacielsko. Ale poza tym w niczym się od nas nie różnili. Od nas, to znaczy od mieszkańców mojej Ziemi. Nie Złotego.

Nosili coś w rodzaju lekkich kombinezonów o rozmaitych barwach. Mieli owalne lub pociągłe miłe, męskie twarze i włosy od jasnoblond po kruczoczarne. Jedno było u nich wspólne. Wszyscy się uśmiechali.

Odwzajemniłem ten uśmiech, obiegłem ich wzrokiem i powiedziałem: dzień dobry. Miałem kolosalną wprawę w mówieniu „dzień dobry” mieszkańcom planet pod różnokolorowymi słońcami. Choć akurat tutejsze słońce było całkiem zwyczajne. Może jedynie nieco jaśniejsze niż nasze.

Jeden z tubylców, sympatycznie wyglądający szatyn, o pół głowy wyższy od pozostałych, powiedział coś, czego nie zrozumiałem. W jego oczach odmalowało się pytanie. Spojrzałem z głupią miną na Złotego. Zrobił uspokajający gest i rzekł, wskazując mnie podbródkiem:

— On jest tutaj pierwszy raz — używał tłumacza, ale nie zmienił jego programu. Mówił moim językiem.

— Przepraszam — powiedział natychmiast szatyn, także w języku, którym posługiwałem się do dziecka. — Przepraszam — powtórzył. — Dzień dobry. — Teraz na moment włączyli się również pozostali. — Dzień dobry, dzień dobry — pozdrowiło nas parę głosów. — Dzień dobry, dzień dobry — to byłem ja. — Do widzenia, do widzenia — znowu oni. Przylecieliśmy skądś z kosmosu? To dobrze. Wypadało nas przywitać, co uczynili. Teraz obchodziliśmy ich już tyle, co zeszłoroczny śnieg. — Przepraszamy, życzymy miłego pobytu — wszyscy jak jeden obdarzyli mnie i Złotego przychylnymi, szczerymi uśmiechami, po czym odeszli na powrót do swoich zajęć. Na placu pozostał jedynie ten, który odezwał się pierwszy. — Czy przybyliście do nas w jakimś określonym celu? — spytał.

— Nie, nie — odparłem co prędzej. — Przypadkiem byliśmy w pobliżu i nie mogliśmy oprzeć się pokusie, żeby nie rzucić okiem na waszą piękną planetę — planeta rzeczywiście mi się podobała. To dziwnie jasne, a zarazem nie rażące jasnością niebo. Idealnie przeźroczyste powietrze. Porządek, jakże inny od tego, który narzucono mieszkańcom Bety. Pasjonująca architektura. Kliniczna czystość, pomimo że otaczały nas przecież maszyny budowlane i wszędzie wokół kipiała praca. Fantastyczna organizacja. Nie omieszkałem podzielić się tymi spostrzeżeniami z uprzejmym tubylcem.

— To kwestia konsekwencji — rzekł z zadowoleniem.

— Wie pan, po prostu precyzyjnie zinwentaryzowaliśmy naszą cywilizację. Nie wszystkim w kosmosie to się udało. Ale bez tego trudno wytyczyć sobie najkrótszą drogę do celu.

— Do celu? — uniosłem brwi.

— Do szczęścia — chyba był trochę zdziwiony, że musi to wyjaśniać. Tak, jakby mógł istnieć jakikolwiek inny cel. Zawstydziłem się. To znaczy, zrobiłem zawstydzoną minę.

— Do osiągnięcia doskonałego związku jednostek i społeczności ze wszystkim.

— Ma pan na myśli wszechświat — westchnąłem zazdrośnie. — Pewnie przemierzyliście go od granic do granic.

— Nigdy w życiu! — zawołał rozpromieniony. — Zbieramy, rzecz jasna, wiadomości, ale czerpiemy je wyłącznie z naturalnych źródeł. Nie trzeba stale jeździć po salach koncertowych, by poznać całą muzyczną literaturę. Wystarczy mieć dobre odbiorniki. A przecież każda cywilizacja i każdy człowiek to nic innego jak odbiorniki, które są zarazem nadajnikami. Jeśli do naturalnych predyspozycji dodamy osiągnięcia nauki… Przepraszam, ile pan zna oddziaływań? — słowo „oddziaływanie” odbiło się w moim umyśle zgrzytliwym echem, choć było oczywiste, że nie chodzi mu o takie oddziaływania, jakie marzyły się Jałowcowi.

— Podstawowych? — mruknąłem. — Cztery. No, pięć — poprawiłem się — jeśli wliczyć antygrawitację. Ale tej nie potrafimy jeszcze wykorzystywać w technice.

— Widzi pan. A my dwanaście. Niech pana to nie przeraża. Umiemy je wyselekcjonować i korzystamy z nich tak, jak z energii słońca. Wszechświat przychodzi do nas… w każdym ułamku sekundy. My mu to tylko ułatwiamy. Proszę spojrzeć na te gmachy — potoczył dłonią. — Zwrócił pan uwagę na ich kształty?

— Owszem — przytaknąłem. — Są bardzo piękne.

— Miło mi to słyszeć — rzekł. — Ale najważniejsze, że ich architektura została podporządkowana naukowej idei. Spełnia wszelkie warunki, jakie pod względem tworzyw, proporcji i form musi spełniać pomost, wiążący ludzkiego ducha z duchem kosmosu. Te budynki to ogniska syntezy, w najgłębszym i najbardziej uniwersalnym znaczeniu tego słowa. Ich kształty wkomponowują się w najpowszechniejszą budowlę, to jest we wszechświat tak, że powstaje jedność. Nie artystyczna, umowna, wizjonerska, czy magiczna, lecz absolutnie realna. Duchowa, co zawiera w sobie również więź materialną. Wie pan, my szukamy Boga, a to oznacza wiarę w jedno, niepodzielne wszystko.

Hm. Wiadomość odrobinę zaskakująca. W jakiegoś trochę podobnego Boga wierzył, zdaje się, Einstein. Nie darmo przyszły mi na myśl katedry.

Wyprostowałem się i obiegłem wzrokiem całą widoczną panoramę.

— Czy to są gmachy… — chwilę szukałem słowa — święte? — znalazłem wreszcie. — Pomniki kultu?

Jego uśmiech stał się nieco wyrozumiały.

— Mieszkamy w nich i pracujemy — powiedział. — Po prostu żyjemy. Widzi pan przecież, ile ich wznosimy. Trzeba każdej jednostce zapewnić miejsce w takim domu. Nikt nie może pozostać poza sferą tworzenia Boga.

— Hm — tym razem mruknąłem głośno. Natychmiast uprzytomniłem sobie, że moment jest jak najmniej odpowiedni do pomrukiwania i chciałem szybko naprawić gafę, a przynajmniej zrehabilitować się wygłaszając pochwalny hymn na cześć świeżo tworzonego wszystkiego, ale niespodziewanie usłyszałem cichy, serdeczny śmiech.

— Pan sobie pomyślał — mieszkaniec Omegi był autentycznie rozbawiony — że jesteśmy mistykami. W pewnym sensie to prawda. Niemniej mistycyzm… najmocniej przepraszam, czy pan wierzy w Boga? — przestał się śmiać, lecz wciąż patrzył na mnie wesoło, jak dobroduszny nauczyciel, który usłyszał od ucznia, że pratchawiec był greckim bóstwem wiatrów.

Zmieszałem się. Czy można marznąć w płonącym lesie? Czy można nie wierzyć stojąc na placu Świętego Piotra, przed brokatową zasłoną Kaaby, pod Ścianą Płaczu lub, na przykład, u stóp Gopury w Rameszwaram? Jeśli cały świat dokoła jest jedną, widzialną i dotykalną modlitwą?

— No… — uśmiechnąłem się niepewnie.

— Bo nie chciałbym pana urazić — rzekł. — Z wiadomości, jakie napływają do nas z różnych okolic kosmosu wynika, że ludzie bywają niekiedy niezwykle drażliwi na punkcie swoich religii. Uważają, że ingerowanie w samodzielny byt odwiecznego i wszechwładnego Stwórcy stanowiłoby świętokradztwo. A my wiemy — oczy miał wciąż rozradowane, ale w jego głosie zabrzmiała niezachwiana pewność — że Bóg powstał sam z siebie, wtedy, kiedy czynił świat i od razu był z nim zespolony całą swoją sprawczą istotą. Stanowił i stanowi składnik jego substancji. Szczytem naiwności jest prosić Go o cokolwiek i oczekiwać, że spełni tę prośbę, jak uczynny sąsiad. Przyroda nie ma dostępu do czasu. Jest nieobojętna, ale bezradna. Spory na temat, czy Bóg stworzył wszechświat, czy wszechświat Boga, zdarzają się i u nas, tylko że to przecież nie ma najmniejszego praktycznego znaczenia. Tak czy owak na pewnym etapie rozwoju człowiek musi odnaleźć nowego Stworzyciela, wiedząc, że od poprzedniego nie może żądać autopoprawek. To właśnie robimy.