Выбрать главу

Nie, w takiego Boga Einstein nie wierzył z całą pewnością. Odniosłem mgliste wrażenie, że chyba coś się tu z czymś nie zgadza, ale byłem jak najdalszy od zgłębiania kwestii wyższej natury. Wywnioskowałem jedynie, że te zdumiewające budowle, którymi pokrywają całą powierzchnię planety jednak mają charakter, by tak rzec, liturgiczny. No, powiedzmy, antropozoficzny. Coś w rodzaju Goetheanum Rudolfa Steinera w Dormach pod Bazyleą. Goetheanum nie posiadało wieży, ale to nieistotne. Sto lat temu dla wielu ludzi stanowiło materialną kwintesencję mądrości człowieka, polegającej na scaleniu w jedną, nierozerwalną wartość, nauki, sztuki i religii. Musiałem tam kiedyś być.

Łagodnym łukiem przeszybował nad placem szereg ciężarówek. Z boku wciąż dobiegał dyskretny śmiech dzieci. W wylocie uliczki jakaś kobieta podbiegła do chłopczyka, który zbyt daleko zapędził się za piłką. Nad strzelistymi gmachami słońce nadal przeświecało przez jasne obłoki.

— Ale częściowo ma pan rację — odezwał się ponownie mieszkaniec Omegi. — W pewnym sensie nasze budowle są również pomnikami. Z tą różnicą — ciągnął — że pomnikami unieśmiertelnia się umarłych, a te zapewniają nieśmiertelność żywym. Dlatego mówiłem o Bogu. Jedyna droga do Niego prowadzi przez najściślejsze zespolenie się ludzi z wszechświatem. Kres tej drogi oznacza wieczność. Choć, naturalnie, słowo „kres” jest tu absolutnie nie na miejscu. Boga i wszechświat trzeba tworzyć wciąż na nowo, tkwiąc w jednym i w drugim, wespół z nimi, nie z pozycji outsiderów. Chcemy przecież rozwijać się dalej. Dlatego będziemy budować wciąż więcej i lepiej. Po tych obiektach, które widzi pan u nas dzisiaj, przyjdą inne, doskonalsze.

Wreszcie jakaś Ziemia, gdzie nikt nie uważa, że ginie i zginąć musi. Wreszcie ktoś, kto nie szarpie mnie za rękaw, żebrząc o pół grosika szansy. W ogóle niczego ode mnie nie chce. Wreszcie cywilizacja bez kompleksów. Oni z pewnością nie popsują mi dobrego samopoczucia. Nie wezmą mi za złe, jeśli nie dam się nawrócić na jedynie prawdziwą wiarę w przedwieczne wszystko. Ciepły prąd optymizmu uniósł mnie i ukoił.

— Jak to się dzieje — spytałem — że wznosząc konkretną budowlę, a potem zajmując ją z rodzinami bądź w charakterze pracowni, osiągacie więź z całym wszechświatem… i z Bogiem?

— Treść kształtów — odrzekł krótko, węzłowato i jasno jak ceniony krytyk. Najwyraźniej był rad, że go o to zagadnąłem. — Kształt jest przecież elementem struktury. Czy promienie nie mają kształtu? Fale? Nadajniki? Anteny? Czy czułość anten nie zależy również od ich kształtu? Nam potrzebne były uniwersalne. Nasi architekci są astrofizykami, a ideowe szkice sporządzają im najświatlejsi matematycy. Poznaliśmy topologię boskiej przestrzeni. Zespolić się z nią strukturalnie można w niejeden sposób, ale najprościej jest posłużyć się kształtami. Czy pańscy ziomkowie znają teorię wszystkiego?

Teoria wszystkiego, czyli teoria strun. Oczywiście, że ją znamy. Dziś nikt jej nie kwestionuje, a przynajmniej nie atakuje jej z taką pasją jak sto lat temu, kiedy powstawała. Niemniej wciąż jest jedynie teorią. Zdaje się, że próbowali ją zastosować łącznościowcy, pracujący w kosmonautyce. O ile mi wiadomo, bez oszałamiających rezultatów.

— Trochę — mruknąłem z uśmiechem. Ten uśmiech określiłbym jako nieporadny. Właśnie tak. — Fundamentalnym tworzywem wszechświata są struny, prawda? Wie pan — pokiwałem głową, ubolewając nad własnym umysłowym prostactwem — ja pochodzę z bardzo zielonej cywilizacji. Według moich miar owe struny są niewyobrażalnie małe. Trzeba by ich związać aż dziesięć do trzydziestej trzeciej potęgi, by otrzymać odcinek długości jednego centymetra.

— Tak, tak! — zawołał z radością. — Związać! Użył pan słowa: związać! My właśnie, poprzez nasze budowle, te struny wiążemy! Wszystkie ze wszystkimi. To jest tak realne, jak ziemia, na której stoję. A zarazem duchowe. Nasze wieże są igłami. Zszywamy wszechświat. Równocześnie, tymi samymi igłami, whaftowujemy w jego strukturę własną świadomość, świadomość jednostkową i zbiorową. To też jest bardzo ważne. I nie ma tu sprzeczności, jak dawniej sądzono. Dziś znajdujemy się już bowiem w stadium wspólnej podmiotowości.

Miło tu i panuje klimat idealnie harmonizujący z moją realną, duchową niefrasobliwością. Mimo to nagle zapragnąłem znaleźć się jak najdalej stąd.

Patrzył na mnie z grzeczną gotowością. Nie mogę zachować się arogancko, ale dłużej nie wytrzymam. Muszę powiedzieć coś, co go zniechęci.

— Czy to prawda — zacząłem przesadnie ugrzecznionym tonem — że nie macie zwierząt? Ani roślin?

Był trochę zaskoczony łatwością, z jaką przeskoczyłem od spraw podstawowych do nieistotnych drobiazgów, lecz jeśli myślałem, że się stropi, to spotkał mnie zawód.

— Do niedawna istniały rezerwaty — rzekł. — Doszliśmy jednak do wniosku, że jest to karygodne marnowanie gruntów, które mogą służyć najwyższemu celowi. Proszę tylko nie sądzić, że nie doceniamy form życia, wykształconych w toku ewolucji przez przyrodę, nawet jeśli w grę wchodzi jedynie ciąg osobliwych przypadków. Przecież fizycznie, w potocznym rozumieniu tego słowa, pozostaniemy na tej Ziemi i od niej też, przynajmniej do pewnego etapu uduchowienia, będziemy zależni. Nie zapominamy o roli biosfery. Likwidując rezerwaty utworzyliśmy banki genów. O, tu — wskazał fundamenty na wprost mnie — powstaje kolejny, największy. Nie sądzę, by miało się to okazać niezbędne, gdyby jednak zaistniała potrzeba, możemy w każdej chwili ze zgromadzonych w tych bankach i zakonserwowanych genów odtworzyć miliony odmian zwierząt i roślin, które żyły na tym globie zanim my, rozumni, nie przekształciliśmy go w ogniwo wszechbytu. Nie jesteśmy samobójcami, proszę pana. Dopiero po wnikliwych, wszechstronnych studiach przystąpiliśmy do montowania wiecznej przyszłości. Przyszłość przecież zawsze się zaczyna i nigdy nie kończy, prawda? A zatem trzeba ją nieustannie budować. Budować, budować, budować — zabrzmiało to jak trzykrotne uderzenie spiżowego dzwonu. Jednak dzwon natychmiast ustąpił miejsca sygnaturce.

— Bardzo żałuję — rzekł zakłopotany. — Muszę wrócić do pracy. Z tego, co na początku naszej rozmowy powiedział pana przyjaciel — spojrzał prosząco na Złotego — wynika, że on już u nas bywał. W takim razie może zechciałby panu obszerniej wyjaśnić zagadnienia, o których ja zaledwie wspomniałem… zapewne nader nieudolnie. Nie mamy — znowu przeniósł wzrok na mnie — żadnych sekretów. Zmierzamy najprostszą drogą ku wszystkiemu — skinął nam głową i z uśmiechem odszedł. Nie wiedziałem, jak powinien wyglądać człowiek idący ku wszystkiemu, ale usiłowałem sobie wyobrazić, że właśnie tak. Z przykrością stwierdziłem, że wyobraźnia mi nie dopisała.

— Omega… — usłyszałem obok siebie złowróżbny pomruk.

— Omega…

Spojrzałem z ukosa na swojego towarzysza. Na szczęście nie próbuje mi niczego obszerniej wyjaśniać. Za to pomrukuje, jak zakneblowana Kassandra.

— Głupi świat, nie? — rzuciłem. — Oni chyba w ogóle nie mają inspektorów. I nikt się nie buntuje. Kompletna degrengolada.

— Nie latają — zauważył.

— No to co — wzruszyłem ramionami. — Ty latasz, Stalowy lata, ja, chcąc nie chcąc, latam z wami, i dużo z tego latania wynika. Wszędzie zawczasu układają nekrologi.