— Stalowy? — zainteresował się. Prawda, jeszcze mu nie mówiłem.
— Tak go sobie nazwałem — powiedziałem. Wpadłem do niego na chwilę. Wzięli mnie na smycz, a potem pokazywali bajki. Jednak nie posunęli się do tego, by rozłupywać mi głowę.
— Więc poznałeś już… — wzmiankę o rozłupywaniu głowy wolał pominąć.
— Owszem — uciąłem. — Czy opuścimy to miejsce, zanim zwali się tu cały wszechświat?
— Tak, naturalnie — rzekł drewnianym głosem. Przyjrzałem mu się nieco baczniej i ponownie odkryłem w jego oczach lęk. Ten sam co przedtem. Nagle zdałem sobie sprawę, że i we mnie drzemie nie do końca uciszony strach. Nie. U mnie to coś innego. Wciąż jeszcze zmętniały, poruszony osad. Pozostałość wstrząsu doznanego na Alfie. Przerażenia i bólu tak łatwo się nie zapomina. Zwłaszcza pierwszego przerażenia i pierwszego bólu. Dotąd ich przecież nie znałem. Zresztą, pamięć nie ma tu nic do rzeczy. One po prostu zostają. Różnica między moim lękiem a lękiem Złotego polega na tym, że mnie nic nie obchodzą tutejsze budowle, banki genów, religia wszystkiego, oraz to czy latają, czy nie. Natomiast jego tak. Ale i jego zjawiska zachodzące na Omedze obchodziłyby znacznie mniej, gdyby sam się nie bał. Zachowuje się jak na pogrzebie przyjaciela, zmarłego na tę samą chorobę, która dręczy i jego.
— Jeszcze minutkę — powiedział. — Zrób to, o co cię poproszę. Spróbuj sobie wyobrazić, że stoisz w jakimś punkcie wszechświata, którego fundamentalne struny już są z sobą powiązane jak nici jednej osnowy. Gdzieś, za horyzontem zdarzeń, zuchwały rozum właśnie zasiada przy instrumencie. Nie zna nut, ba, nie zna samego siebie. Musi dokonać wyboru, które struny potrącić, a którym kazać milczeć. Wsłuchaj się przez chwilę w powietrze. Słyszysz?
Znowu przesunął się przed nami rząd ciężarówek. Transport był bezgłośny, jednak maszyny wydawały mieszające się ze sobą dźwięki. Niższe, wyższe, czasami wibrujące, ale w żadnym wypadku nie hałaśliwe. To jasne, że w powietrzu unosi się ich pomruk. Mimo woli wsłuchałem się uważniej w ten ton, dziwnie harmonizujący z głosami ludzi, nawet z powściągliwym śmiechem dzieci. Nagle coś mnie uderzyło. Pod subtelnym, rozfalowanym akordem rozbrzmiewała jakby podskórna nuta, ledwie uchwytna, lecz ostrzegająca i pełna napięcia. Coś jak brzęczenie prądów w stacji przesyłowej potężnej baterii słonecznej. Zerknąłem na Złotego.
— Słyszysz? — powtórzył. Wzruszyłem ramionami.
— Ktoś w którymś z domów ma włączone radio — powiedziałem.
— Oni rozwinęli wspaniałą sztukę — potrząsnął głową. — Sferochromia, sferorama…
— To ci się, naturalnie, nie podoba. Walczysz ze sztuką, bo walczysz ze swoją władzą, która nie pozwala wam zajmować się niczym innym. Oni mają sferoramę, a ty sferofobię.
— Nie — miłosiernie przeszedł do porządku nad moim dowcipem. — To nie jest radio.
— Nie — przytaknąłem. — To jęk Ziemi, włączający się do jęku wszechświata. Czy w końcu odlecimy stąd na inną Ziemię, ponoć także jęczącą, lecz przynajmniej po cichu?
Westchnął i utkwił wzrok w swoim komunikatorze. Nie zauważyłem, że trzymał go przed sobą, w zamkniętej dłoni. Teraz wyprostował dłoń i coś powiedział. Odczekał chwilę i znowu wyrzekł dwa niezrozumiałe dla mnie słowa. Następnie schował aparat i oświadczył:
— Moglibyśmy wracać do ciebie bezpośrednio stąd. Została wprowadzona korekta. Nie mam jednak absolutnej pewności. Nie wiem… — zawahał się.
— Wracajmy jak Odyseusz, ale raz wreszcie zacznijmy wracać — burknąłem. — Gdzie jest ten nasz dzwon? — obiegłem oczami otoczenie. — A, właśnie. Jak ty do niego trafiasz? Masz jakiś specjalny wzrok? Widzisz go? — mógł widzieć. Skoro posiadał taki nadzwyczajny słuch. Muzyka sfer. Nawet mnie zaraził. Podskórna nuta, a jakże. Finał prasymfonii, allegro mortale sine ira et studio. Z godnością. Gdyby się ktoś pytał, osobiście wolę ptaki.
Ponownie westchnął, wziął mnie za rękę i delikatnie pociągnął.
Jeśli wszystko jest zbudowane ze strun, to dlaczego latając ze Złotym zawsze widzę nie struny, tylko te przeklęte kryształy? Piekło i szatani, dosyć już tego nieustannego podróżowania.
Piekło zaczęło się jednak dopiero w momencie, gdy kryształy zniknęły. Przez mgnienie zamajaczyły mi przed oczami złotawe ścieżki, trawniki i melancholijni spacerowicze. Ułamek sekundy później usłyszałem krzyk. Właściwie nie usłyszałem, zarejestrowałem go jedynie, jak świst bata przed uderzeniem. Krzyczał mój Złoty. On, zawsze cichy i opanowany. Ale zdziwić już się nie zdążyłem. Poraził mnie strach i przeszył znajomy ból. Wewnątrz mojej czaszki z potwornym trzaskiem pękło naraz co najmniej miliard strun i rozpadło się tyleż wysokopiennych katedr. Pokryła mnie czarna masa gruzu.
Przez zaciśnięte powieki ujrzałem złotawe światło. Otworzyłem oczy. W głowie kłębił mi się rój rozdrażnionych pszczół. Bartnik próbował je uwolnić, przewiercając mi świdrem skronie. Mimo to zdołałem jakoś dostrzec pięciu Złotych za okrągłym stołem. Właśnie padł rozkaz: — Wyprowadzić!
Pozbierałem się i wyszedłem. Zstępując po spiralnych schodkach zorientowałem się, że ktoś za mną idzie. W głowie wciąż mi huczało, ale ból dość szybko ustępował. Obejrzałem się. Robot. Nie ma kolegi inspektora. Nie oznacza to jednak, że puścili mnie samego. Nie tym razem.
Za drzwiami zatrzymałem się i jakiś czas mrugałem oczami, oślepiony blaskiem złotego, słonecznego dnia. Następnie znowu spojrzałem za siebie. Robot stał bez ruchu i czekał. Był zupełnie inny niż te, z którymi zawarłem znajomość podczas pierwszej wizyty na Alfie. Wyglądał jak manekin z najdroższego domu mody. Jasne. Tamte, zbuntowane, miały siedzieć w kosmosie i nie pokazywać się porządnym ludziom na oczy. Ten był ziemski. Ziemski i praworządny jak dyrektor departamentu w godzinę po nominacji.
Cisza. Mógłbym się rozedrzeć jak wrona na dachu, w styczniowy mróz. Dużo bym wskórał. Robot natychmiast zamknąłby mi gębę, a ten jeden jedyny osobnik, którego chciałbym zobaczyć i tak albo wie, gdzie jestem, tylko na razie nie może tu przylecieć, albo nie wie już nic i niczego nie może.
Awaria. Ta sama, czy inna? Jałowiec powiedziałby, że i taka i taka, a ja wyjątkowo musiałbym przyklasnąć tej jego swoistej dialektyce. Przed wizytą na Omedze mój Złoty jednak się pojawił. No i nie pilnował mnie robot.
Temu ostatniemu właśnie znudziło się czekanie. Poczułem na plecach dotyk żelaznych dłoni i usłyszałem metaliczny głos:
— Proszę.
Skierował mnie w stronę ogrodu. To znaczy, zbitej ściany zarośli, za którą miał być ogród. Z daleka ta złota zieleń jest niewidoczna, bo osłania ją jakieś pole, podobnie jak fabryki i inne miejsca, psujące niebiańską harmonię. Ale dlaczego ogród miałby się kłócić z pięknem i harmonią?
Robot sterował mną jak pojazdem gąsienicowym, dotykając na przemian to mojego lewego, to prawego barku. W ten sposób zaprowadził mnie do przecinki wystrzyżonej w gęstwinie krzaków. Była tak wąska, że zauważyłem ją dopiero z odległości pięciu kroków. Nie spodobała mi się. Nie miałem najmniejszej ochoty w nią włazić. W dodatku te krzewy z bliska okazały się tak samo kolczaste, jak tutejsze drzewa. Wszystko miłe, łagodne, zaokrąglone, a roślinność niczym zardzewiałe zasieki nad Mozą, w okolicy Verdun.
Stanąłem. Postanowiłem, że nie wejdę w tę dziurę i już. Wytrwałem w tym postanowieniu pełną sekundę. Żelazna złota łapa niedbałym gestem, posiadającym siłę perswazji dryfującego kontynentu, pchnęła mnie od przodu. Poleciałem jak fachowo wyprztyknięta pestka. Potknąłem się, przeszorowałem ramieniem po czymś przypominającym gruboziarnisty pilnik, odbiłem się po przeciwnej stronie od drugiego pilnika i wylądowałem na ziemi, dobre dziesięć metrów dalej. Wstałem, syknąłem i obejrzałem się. Robot znowu stał bez ruchu, zagradzając wejście do przecinki. Wypełniał sobą absolutnie całą szerokość przejścia.