Żeby rozproszyć ich obawy uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Przyszło mi to bez najmniejszego trudu.
Właśnie. Jeszcze jeden drobiażdżek godny zastanowienia. Już chyba piąty. Jak na wariata czułem się odrobinę zbyt dobrze. Nie tylko fizycznie. Czułem się pozbierany, sprawny i rozluźniony jak mistrz kung — fu przed pierwszą walką wieczoru. Ale mistrzowi kung — fu na pewno nie byłoby tak wesoło. Dopiero co przestał się koncentrować. Przedtem długo kontemplował. Ja miałem w sobie tyle gotowości do kontemplacji, co źrebak do chomąta. Wariat, nie wariat, powinienem być w tej chwili przejęty i wystraszony. Co najmniej onieśmielony. A mnie wręcz rozpierał dobry humor. Mało powiedzieć: dobry. Nie istniało nic ważnego. Świat pojawił się jedynie w tym celu, żeby nieustannie sprawiać mi przyjemność. Owszem, jestem mu życzliwy, ale nasz wzajemny stosunek opiera się na niewzruszonej zasadzie. On dla mnie, nie ja dla niego. Jeśli to ma być obłęd, to kto jest normalny? O nic nie zapytam. Nie pokażę po sobie, że istnieje coś, o co mógłbym zapytać. Lecz przecież nie z obawy, by nie znaleźć się w pokoiku bez klamki, obitym materacami. Nie ma we mnie cienia jakiejkolwiek obawy. Nie wiem, co to znaczy lękać się. Zażartuję sobie po prostu. A jeśli przypadkiem zwariowałem naprawdę, niech się tym martwią inni. Od tego są. Mnie jest dobrze.
— Jak się pan czuje? — przerwał w końcu milczenie Jałowiec.
Uniosłem nogi do poziomu i wyciągnąłem je na całą ich długość. Wyprostowałem ramiona, aż mi w kościach zatrzeszczało. Następnie zaśmiałem się.
— Znakomicie — powiedziałem wesoło. — Jak młode, wolne zwierzę. Z tych większych. Bez trudu dałbym radę dziesięciu takim jak wy.
— Nie wątpię — w przeciwieństwie do mnie siwy był coraz bardziej ponury. — A teraz…
— Chwileczkę — powstrzymałem go. Opuściłem nogi, zgiąłem ręce, położyłem sobie dłonie na barkach i poklepałem je. — Dajcie mi skończyć. Powiedziałem, że czuję się jak dzikie zwierzę, ale zwierzę latające. Tymczasem tam nic nie ma — wpadłem w płaczliwy ton. — Co zrobiliście z moimi skrzydłami? — nikt nawet nie mruknął, więc musiałem sam się domyśleć. — Już wiem! — zawołałem. Rozpromieniłem się, przekrzywiłem figlarnie głowę i mrugnąłem do dziewczyny. — Jeden anioł na raz wystarczy! — wielkie chabrowe oczy zrobiły się jeszcze większe. — Święta racja — ciągnąłem z zapałem.
— Tym bardziej, że musiałem być o wiele podlejszym aniołem. A już z pewnością nieskończenie brzydszym. Bo drugiego takiego…
— Ten anioł — przerwał mi z kolei Jałowiec, wciąż tym pozornie obojętnym, rzeczowym głosem — ma na imię Helena i jest asystentem. Asystentką — poprawił się. — Mój kolega i współpracownik, Robert — przedstawił Kobrę. — Adiunkt. Doktor Iwo — wskazał na siebie.
— Jałowiec — sprostowałem odruchowo.
— Może być Jałowiec — zgodził się chłodno. Spojrzałem na niego i na chwilę przestałem błaznować. Nie jest tak źle. Wiedzieli, że ich nie znam. To znaczy, że mam prawo ich nie znać.
— Pan nazywa się Halny. Marek Halny. Niech pan wstanie.
Coraz lepiej. Wzruszyłem ramionami.
— Pytania i odpowiedzi — rzekłem z zadumą. — Żeby było co pamiętać. Pamięć — podniosłem się, wygładziłem błękitnawą bluzkę i pokiwałem głową. — Pamięć — powtórzyłem.
— Coś, co człowiekowi nie pozwala skupić się na jednej, właśnie uciekającej chwili. W efekcie uciekają mu wszystkie. Ciągle.
— Niech pan nie filozofuje — usłyszałem. Zabrzmiało to trochę ostrzej. — Nie rozmyśla. Nie powinien pan.
Znowu się uśmiechnąłem.
— Wy mi tu, Halny, nie filozofujcie, hę? — rzuciłem. — Czy pana pra — ileś—tam — dziadek nie był przypadkiem z zawodu i powołania kapralem w pruskiej armii? Czytałem…
— Niech pan nie rozpamiętuje książek, które pan czytał — padł następny rozkaz. — Zwłaszcza rzeczy poważnych.
— To, o czym myślałem, wcale nie było poważne — zapewniłem. — Wręcz przeciwnie. Nie mam najmniejszego zamiaru czegokolwiek rozpamiętywać. A już co się tyczy filozofowania, mogę przysiąc na… do licha — rozłożyłem bezradnie ręce — nie przychodzi mi do głowy nic, co byłoby dla mnie dostatecznie święte…
— Może na anioła — podrzucił zgryźliwie Kobra. Spojrzałem na niego z ukontentowaniem. Nie wysunął języka, więc nie mogłem sprawdzić, czy jest szpiczasty i rozwidlony. Ale głos miał wysoki, zachrypnięty i nieco zgrzytliwy. Od biedy można by go nazwać syczącym.
— Brawo — powiedziałem. — Jest pan inteligentnym człowiekiem, panie Kobra. Zatem…
— Co, co?!
— Nic, nic — wróciłem wzrokiem do siwego. — Zatem przysięgam na tego tu anioła — wykonałem kurtuazyjny gest w stronę dziewczyny — że filozofowanie jest ostatnią rzeczą, na jaką miałbym ochotę i do jakiej czułbym się zdolny. W ogóle żywię nieprzepartą odrazę do spraw poważnych, a jak tak teraz zaglądam w głąb własnego serca i umysłu, nie widzę szansy, by to kiedykolwiek mogło się zmienić. — Najzabawniejsze — pomyślałem — że to najszczersza prawda.
— Dobrze — rzekł Jałowiec. — Ale niech pan również nie zagląda w głąb własnego serca i umysłu. Niech pan, przynajmniej świadomie, nie poświęca żadnej uwagi sobie, jako jednostce. Tak trzeba. Będzie to korzystne również dla pana — gdyby pisał, przy owym „również” złamałby ołówek. A przynajmniej zrobił dziurę w papierze. Zaraz jednak wrócił do poprzedniego tonu. — Proszę pana…
— Zgoda, zgoda — uniosłem ręce. — Przecież plotę co mi ślina na język przyniesie. Gdzie pan tu ma filozofowanie?
— To wszystko brzmi dla pana dziwacznie i niezrozumiale. Ale proszę mi wierzyć, ja wiem co mówię.
— No właśnie — zaśmiałem się. — A ja nie. W dodatku wcale nie chcę wiedzieć. I nie chcę rozumieć. Ani pana, ani siebie. Natomiast nie mam nic przeciwko temu, że coś brzmi dziwacznie. Im dziwaczniej, tym lepiej. Nie bawią mnie prostackie rozmowy z sensem, podtekstem i aluzjami. Ale skoro nie będziemy rozpamiętywać wielkich autorów, ani dyskutować o liniach rozwojowych arystotelizmu, powstaje pytanie, co poczniemy z resztą tak mile rozpoczętego przedpołudnia. Co byście powiedzieli, gdybyśmy, odrzucając ze wzgardą wszelkie deliberacje, poza tym postąpili jednak jak perypatetycy i pospacerowali trochę po skwerku? Chyba jest tu w pobliżu jakiś skwerek?
— Znajduje się pan w instytucie, położonym w rozległym parku, który stanowi część rezerwatu — odrzekł Jałowiec.
— Można tu spacerować całymi dniami. Ale pan musi teraz pójść do drugiego pawilonu.
— Sam? — zdziwiłem się uprzejmie. Wariaci, prawdziwi lub choćby domniemani, na ogół nie biegają samopas po parkach i rezerwatach.
— Jeśli pan sobie życzy, może panu towarzyszyć nasza młoda koleżanka — musnął wzrokiem dziewczynę.
Uruchomiłem mięśnie twarzy.
— A czy zna pan kogoś, kto mógłby sobie tego nie życzyć? — oblizałem wargi. Nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście z miejsca, gdzie stała dziewczyna, dobiegło jakieś zdławione „och” czy „ach” albo coś w tym rodzaju.
— Pójdzie pan ścieżką za zielonymi znakami — Jałowiec zignorował popis mojego uwodzicielskiego kunsztu. — Będą się zapalać specjalnie dla pana. Nie wolno panu zboczyć ze szlaku. Zielone strzałki. To jest pańska droga. Jeśli pan zechce, po wizycie w drugim pawilonie Helena pójdzie z panem również dalej.