— Proszę iść dalej — rzekł.
Spoglądałem na niego jeszcze przez chwilę, ale niezbyt długo, bo wolałem go nie irytować. W końcu nie wiedziałem, na jaką odległość potrafi wysuwać te swoje łapska. W porządku. Pójdę. On nie chce, to pójdę ja. Ktoś zawsze musi być mądrzejszy.
Odwróciłem się ponownie i powoli ruszyłem przed siebie. Z obu stron ściany, wysokości mniej więcej trzech i pół metra, proste jak płaskie sita do przesiewania fundamentalnych cząstek przestrzeni. Może te struny, o których tyle nasłuchałem się na Omedze, zdołałyby przez nie przeniknąć bez trudu. Dla zwykłych promieni słonecznych były za gęste.
Przeszedłem kilkanaście metrów. To nie był żaden ogród. Znajdowałem się w tunelu bez dachu. Miał akurat tyle szerokości, by mógł nim iść jeden, nie nazbyt gruby mężczyzna. Przy najmniejszym nieuważnym ruchu dotykałem i tak już piekącymi ramionami ostrych końców skośnie ściętych gałązek. Korytarz biegł prosto jak szyna. Nad głową niebo, beznadziejnie wysoko. Z tyłu wiadomo co. W przodzie, daleko, zbiegająca się w ciemny wykrzyknik perspektywa.
Jednakże głębokość tej perspektywy okazała się złudzeniem, spowodowanym przez leżący między ścianami cień. Po kilkunastu następnych krokach ujrzałem przed sobą koniec tunelu. Zamykał go taki sam roślinny mur, jak te, pomiędzy którymi szedłem do tej pory. Równie wysoki i nieprzebyty. Dopiero kiedy niemal dotknąłem go nosem, zobaczyłem, że to wcale nie koniec drogi. Korytarz po prostu dzielił się w tym miejscu na dwa, odbiegające od siebie pod prostymi kątami. Oba były identyczne i krótkie. Jakieś dwadzieścia metrów dalej i prawa i lewa odnoga znowu się rozwidlały, znowu równo jak pod sznurek i znowu prowadziły w nieznane, wzdłuż prostopadłych ścian.
Stanąłem. Nie dlatego, że nie wiedziałem, czy zwrócić się w prawo, czy w lewo. To znaczy dlatego także, ale myśl, że któryś kierunek jednak muszę wybrać, pojawiła się nieco później. Na razie zatrzymało mnie coś innego. Teraz, właśnie teraz, ani minutę wcześniej, uprzytomniłem sobie, co tutaj robię. Zaćmienie. Skutek drugiego szoku, bólu, strachu i utraty przytomności, przed drugim, niedoszłym lądowaniem na skraju sanatoryjnego parku. Gdyby mój umysł funkcjonował normalnie, dawno odgadłbym już, że wreszcie muszę poddać się wyrokowi, wydanemu na mnie przez alfiańskich sędziów.
Zdaję egzamin. Raz wyprowadził mnie Złoty przyjaciel. Minęło sporo czasu, po czym ten czas został skasowany, bo uderzyłem w jakąś granicę, z której cofnięto mnie z powrotem do okrągłej sali. Drugi raz wyszedłem z niej sam, ale sprzed budynku zabrał mnie zbawczy kielich. Jednak potem znowu dotarłem do tej zaklętej bariery i znowu stanąłem przed miejscowymi prominentami. Lecz teraz nie znalazł się już nikt, kto by mi pomógł. Widać czas, nawet gdy się powtarza, nie powtarza się dokładnie tak samo. Kto wie, czy nie mają trochę racji ci, którzy twierdzą, że los jest jedynie wyzwaniem.
Od wyniku tego egzaminu zależy, czy Złoci zza okrągłego stołu — pozwolą mi wrócić na Ziemię, czy też… no tak. Zaraz. Czym właściwie miałem się wykazać? Jak brzmiało to zdanie, tak fatalnie sformułowane, że mogło paść jedynie z ust kosmicznego urzędnika najwyższej rangi? „Musimy sprawdzić, czy istnieje między nami dostateczna duchowa bliskość, byśmy mogli zawierzyć pańskim słowom”. Potem zaraz: „wyprowadzić”. Dokąd? Oczywiście, do sali egzaminacyjnej. Tylko, że to nie miała być sala.
Nie darmo uczynili ten rzekomy ogród niewidzialnym dla swoich ziomków, spoglądających w tę stronę z łagodnych wzgórz. Lepiej, żeby nie wiedzieli. Dlatego to puste pole wokół płaskiej rotundy jest takie wielkie. Bo nie jest puste. Widać placyk z paroma stanowiskami startowymi, konstrukcjami i antenami. Dużo ciekawsze są jednak urządzenia, których nie widać. Na przykład labirynt. Właśnie ten, do którego wprowadził, czy raczej wrzucił mnie robot. Ten, w którym teraz stoję na rozdrożu tunelowatych, więziennych korytarzy.
To było drugie odkrycie. Oba przyszły równocześnie i związały się ze sobą jak dwie sylaby w słowie: amen. Amen znaczy: tak jest. Raz, dwa. Egzamin i labirynt. Egzamin w labiryncie. Labirynt jako egzamin. Samo życie. Wrzucić kogoś kopniakiem w plątaninę ślepych uliczek, zostawić go i czekać, czy znajdzie wyjście. Jeśli znajdzie, uznamy go za swego. Jeśli nie, żegnaj. Pochowamy cię tak, żeby nie było widać. Amen.
No i gdzie iść? W lewo czy w prawo?
Człowiek bliski duchowo innym ludziom, to człowiek obdarzony intuicją. Czy właśnie ona powinna mi podsunąć odpowiedź? O to chodzi? Mam dowieść, że odzywa się we mnie słodki głos wewnętrzny, który podszeptuje mi właściwy kierunek? I że umiem go słuchać?
Na moment zamknąłem oczy i próbowałem zachęcić mój głos wewnętrzny do wyrażenia swojej opinii. Nic nie powiedział. Otworzyłem oczy. Popatrzyłem w jedną stronę, popatrzyłem w drugą. Eh, strzałki! Kochane, śliczne, bezbłędnie prowadzące wytyczonymi ścieżkami! Oddałbym wszystko za jeden znak. Jedno zielone światełko na tym kretyńskim skrzyżowaniu.
Niestety. Tu nie ma strzałek. Tu mogę sobie wybrać. W lewo? W prawo?
Samo życie.
Kręcąc głową jak kibic na meczu tenisowym nagle zauważyłem coś, co powinienem był zauważyć od razu i co zauważyłbym z pewnością, gdybym nie był tak zajęty najpierw swoimi odkryciami, potem próbami nawiązywania dialogu z głosem wewnętrznym, a wreszcie nostalgicznym wspominaniem strzałek.
Po obu stronach rozwidlenia, nie w tej ścianie żywopłotu, która zamykała perspektywę pierwszego korytarza tylko w przeciwległych, mniej więcej metr za narożnikami, znajdowały się półkoliste wnęki. Umieszczono w nich jakieś niewspółmiernie wydłużone jaja, postawione sztorcem. Przyjrzałem im się kolejno. Chyba to były rzeźby. Jaja, niewiele niższe ode mnie, smukłe i nie całkiem gładkie. Tu i ówdzie miały wklęsłości lub wypukłości, które nic mi nie mówiły i z niczym się nie kojarzyły. Kilkakrotnie odbyłem drogę od jednego do drugiego i z powrotem, wpierw zaglądając poza nie, z nadzieją, że w wystrzyżonych zagłębieniach żywopłot okaże się cieńszy i możliwy do sforsowania, a następnie, gdy ta nadzieja pierzchła, ponieważ ściany również tam były nie do przebycia, aby zgłębić tajemnicę artystycznego zamysłu twórcy czy twórców jajowatych arcydzieł. Niczego, rzecz jasna, nie zgłębiłem i pięć minut później dalej stałem na środku skrzyżowania niczym pogański bożek o dwóch twarzach patrzących w dwie strony świata. I świat na lewo wciąż wyglądał identycznie jak świat na prawo.
Stałem, stałem, aż wreszcie dokonałem jeszcze jednego odkrycia. Właściwie nie było to odkrycie, a olśnienie. Przypomniałem sobie mianowicie, kim miałem być i czym miałem być. Ja na rozdrożu? Ja strapiony i bezradny wobec konieczności dokonania wyboru? Ja i rozterki?
Uśmiechnąłem się, machnąłem ręką i ruszyłem przed siebie. Szedłem lekko, swobodnie, falując podrapanymi ramionami, niby wesoły marynarz w gościnnym porcie. W pewnym momencie zacząłem sobie pogwizdywać pod nosem, jak to zwykli czynić prawdziwi mężczyźni w chwilach, gdy świat do nich należy. Daję słowo, po kilku pierwszych krokach nie pamiętałem, czy w końcu poszedłem w prawo, czy w lewo.
Dotarłem do następnego skrzyżowania. Również tu, w tylnych ścianach obu bocznych korytarzy, znajdowały się pół okrągłe wnęki z rzeźbami. Tym razem były to po dwa jaja nasadzone na siebie. Nawet nie próbowałem im się bliżej przyglądać. Skręciłem i pomaszerowałem dalej. „Dalej! — Jeśli przed skwarem na ziemi są cienie, Dla mężnego przed hańbą znajdzie się schronienie. I nie będzie mu ciasno, jeśli przy rozumie Gonić rozkosz, a zgubie wymykać się umie”. Co to takiego? Szanfara. Oczywiście, że Szanfara. No, trochę i Mickiewicz. Tego drugiego nie za wiele, bo wyjątkowo osobiście konfrontował poetycki przekład francuski ze staroarabskim oryginałem. Zresztą, nieważne. Grunt, że słowa świetnie się podkładają pod tę melodyjkę, którą sobie pogwizduję. A melodyjka bierze mi się znikąd lub jak kto woli zewsząd, bo dotąd nikt takiej nie skomponował. Fiu — fiu, fiu — fiu.