— Znowu ten dar przewidywania! — zaśmiałem się.
— Masz rację. Nie wyniosę się. Przynajmniej na razie. A wiesz dlaczego? Bo mi się nie chce. Jestem genialny, lecz leniwy.
— Podczas tej tury miałeś być leniwy — rzekł Kobra. — W jego oczach błysnął diabelski płomyczek. Coś mu się jednak udało. Płomyczek odbił się w szkłach okularów, mignął i zgasł. Diabeł nigdy nie tryumfuje długo, chyba, że pomagają mu kompetentni śmiertelnicy. Zresztą ten płomyczek był raczej fanatyczny, aniżeli szatański. Prędzej mógł się pojawić u inkwizytora lub egzorcysty, niż w spojrzeniu uczciwego diabła. Zresztą, uczciwych diabłów od dawna już nie ma. Pozostali jedynie zakłamani pozoranci, którzy udają, że wciąż jeszcze mają tu coś do roboty.
Wyciągnąłem w górę ramiona i rozprostowałem się rozkosznie, aż mi w stawach zatrzeszczało.
— Lenistwo jest jak zbawienie — powiedziałem. — Człowiek nie rwie się po omacku ku szczęściu, a więc nie unieszczęśliwia po drodze ani siebie, ani innych. Nie próbuje czynić dobra, zatem nie czyni zła. Błogosławione lenistwo! Płyń ze zwiniętymi żaglami po morzach, lądach i przestrzeni, sławiąc imię Marka Halnego. Nikt jeszcze nie był tak wspaniale leniwy jak ja. Nawet bawić już mi się nie chce. No to na razie — wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. — Czołem.
— Dokąd idziesz? — rzekł zdziwiony Jałowiec. Znowu się roześmiałem.
— Cóż za pytanie! — Oczywiście, do pracy. Kazaliście mi tropić człowieka, czyż nie? Nie wiedziałem kogo, ale teraz już wiem. Samego siebie, prawda? Tego domyśliłem się już dawno. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że dotyczy to również nieskończonej ilości warstw, składających się na przeszłość. A wśród nich tych najpłytszych. Przypadkiem spotkałem faceta, który poleciał na Księżyc, żeby coś zrobić. Spotkałem też drugiego faceta, skończonego jołopa. Ten nie chciał nic robić, za to usiłował coś zrozumieć. Nie mógł, ponieważ był obcy. Napatoczyło mi się również dwóch innych, tyle, że nie tutaj. Wszyscy mieli sakramencko rozwinięte mózgi. Oddziaływali na otaczający ich świat jak pigułki przeczyszczające na grubą kiszkę. I byli nie gdzieś tam na dole w przepastnych głębinach, tylko tuż pod naskórkiem. Ich muszę wyśledzić w pierwszej kolejności. Naturalnie, wyłącznie dla dobra sprawy, bo osobiście nic mnie nie obchodzą. A ty pytasz dokąd idę! Do zobaczenia w piątym pawilonie. O, nie! — zatrzymałem Helenę, która chciała wyjść ze mną. — Inspektorowi na tropie przeszkadzałoby towarzystwo anioła. Poza tym jestem przecież człowiekiem wolnym i zdrowym. Ciebie, znawczynię ludzkich dusz i umysłów nie muszę pouczać, że samotność nie jest zjawiskiem patologicznym, lecz normalną reakcją biologiczną na nienormalny w naszym, wciąż nie zmienionym przeze mnie świecie, brak stymulacji. Więcej, pragnienie samotności dowodzi, że mózg człowieka działa prawidłowo — gadałem, żeby gadać. Z całą pewnością nie cierpiałem z powodu braku stymulacji. Nie miałem też najmniejszego zamiaru grzebać się w przeszłości, a już na pewno nie tej, która dla siedmiu skazanych oficerów, Anny, sędziów i adwokatów, oraz dla Jałowca i Kobry stanowiła zaledwie nieco przesuniętą teraźniejszość. Jednak tak się jakoś działo, że w miarę jak kłapałem szczęką, uśmiech znikał z mojej twarzy. I w żaden sposób nie potrafiłem go zatrzymać. — Poczekaj — mówiłem do siebie, patrząc na Helenę. — Niech skończę obchód. Może w okolicy pierwszego pawilonu spotkam niejakiego Halnego, tkwiącego w środowisku, a nie w izolacji. Albo przynajmniej takiego, który pragnie umieścić się w tym środowisku. Z własnej woli, rozumiesz? Bez naukowych czarów — raptem stanęło mi przed oczami jej piękne, nagie ciało w mojej sypialni i ogarnął mnie żal. Prędko oderwałem się od tego obrazu. — Wtedy — ciągnąłem niezmienionym tonem — szepnę mu parę słów. Na razie jednak muszę być sam.
— Nawet jeśli wrócisz do Miasta — mruknął Jałowiec — znowu wybierzesz izolację. Już raz umieściłeś się w społeczności i…
— Raz? — przerwałem. — Tysiące razy. Miliony. Co z tego? — z tym pytaniem opuściłem czwarty pawilon. Helena została. Splotła dłonie i trzymała je przyciśnięte do ciała, poniżej piersi. Może odruchowo dotykała mapy mojej drogi, którą nosiła pod białą sukienką?
Strzałka kazała mi skręcić w boczną dróżkę nie dalej niż dziesięć metrów od wyjścia. Ominąłem pień grubego drzewa, który wyrastał częściowo z trawnika, a częściowo już z samej ścieżki, i którego konary szczelnie zakrywały dwa zaokrąglone okna pawilonu. Zrobiłem jeszcze kilka kroków. Następnie zniknąłem. Nie spodziewałem się, że spotka mnie to tak szybko.
XXIII. Ziemia minus iks
XXIV. Ziemia jeden. Pięć (c.d.)
Wróciłem. Rzut oka na niebo uświadomił mi, że jest nowy dzień, pora między porankiem a przedpołudniem. Niczego ponad to nie zdążyłem sobie uświadomić. Nie oprzytomniałem nawet na tyle, by stwierdzić, czy tym razem jestem zmęczony i zły, czy też rad z siebie i ze świata jak dżdżownica po deszczu. Usłyszałem krzyk trwogi i potężny trzask. Coś przesłoniło niebo nad moją głową. Jakby urwała się chmura i leciała wprost na mnie. Zerknąłem w górę i zobaczyłem błyskawicznie rosnącą w oczach koronę tego właśnie drzewa, które stało trochę na trawniku, a trochę już na ścieżce. Jeszcze ułamek sekundy…
Ktoś porwał mnie za rękę i szarpnął z taką siłą, że pofrunąłem w powietrzu jak latawiec. Mignęły mi szara postać i kwadratowa łapa, która ściskała przegub mojej dłoni. Przeleciałem dobre kilkanaście metrów. Zaledwie odzyskałem postawę z grubsza biorąc pionową, choć nadal chwiałem się i zataczałem górną połową ciała kółeczka, niby rozhuśtana gruszka bokserska na miękkiej sprężynie, tuż za mną wstrząsnął ziemią ogłuszający łoskot, któremu towarzyszył odgłos pękających gałęzi. Korona drzewa runęła na trawnik, ale jego ogromny pień swoim najgrubszym, odciętym końcem leżał na wysypanej żwirem ścieżce dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem, po powrocie z przeszłości. Wędrówki w czasie kryją więcej niebezpieczeństw, niż to przewidział i opisał Wells.
Przez pień przeskoczył starszy, krępy mężczyzna, z kaskiem na głowie i w drelichowym kombinezonie, z którego kieszonki wypełzał cienki przewód, połączony z lekką, ręczną piłą.
— Nic się panu nie stało?! — zawołał przerażony. Zorientowałem się, że to właśnie on krzyknął również wtedy, kiedy jeszcze nie wiedziałem, co za chwilę nastąpi.
— Wszystko w porządku — wyprostowałem się, odetchnąłem i przestałem naśladować sprężynową antenę na wietrze.
Mężczyzna nieco się uspokoił. Dłuższy czas patrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Wreszcie rzekł:
— Ja i mój pomocnik dokładnie obserwowaliśmy miejsce, gdzie miało upaść drzewo. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było… Skąd pan się wziął?
— Wyszedłem z pawilonu.
Pokręcił głową.
— Byliśmy tam. Uprzedzaliśmy. Proszę pana…
— Tak, tak — przerwałem spiesznie. — To byłaby wyłącznie moja wina. Przepraszam.
— Nie o to chodzi — powiedział. — Tylko naprawdę niewiele brakowało. Pracuję już sześćdziesiąt lat, ale, odpukać, jeszcze nigdy…
— Sześćdziesiąt lat? — podchwyciłem skwapliwie. — Tu, w instytucie?
— W rezerwacie — zdążył już ochłonąć. Powoli zapomniał o moim pojawieniu się, tam gdzie nikogo nie było i być nie mogło.
— Rozumiem — uśmiechnąłem się. Znowu potrafiłem się uśmiechać, jak zwykle trochę naiwnie, trochę nieporadnie, trochę jakby bezwiednie, ale lekko, życzliwie i zniewalająco szczerze. Powinienem dawać lekcje uśmiechów w szkole aktorskiej. Z całą pewnością byłbym tam bardziej pożyteczny niż w jakiejkolwiek instytucji zatrudniającej inspektorów. — A właściwie dlaczego ściął pan to drzewo? — ciągnąłem. — Było stare, lecz wyglądało zupełnie zdrowo?