Выбрать главу

— No dobrze — odezwałem się właściwym sobie bagatelizującym tonem. — Poznałem życie i twórczość doktora Iwo. Ale ty i Złoty jesteście przecież od niego mądrzejsi. Tymczasem wciąż opowiadacie mi o jakiejś szansie. Po co, u licha, nadal zabieracie mnie do siebie, skoro obaj musicie już doskonale wiedzieć, że jestem do niczego?

Rozłożył ramiona.

— Ani ja, ani Złoty nie mieliśmy warunków do skopiowania eksperymentu u siebie. Na człowieka oddziałuje cały wszechświat i jest to oddziaływanie wzajemne. Ma charakter nieograniczony. Po tak wielu innych, daremnych próbach… Cóż, wy zwykliście mówić: tonący brzytwy się chwyta — rzekł poważnie i ze smutkiem.

Głęboko zaczerpnąłem powietrza.

— Koniec — oznajmiłem. — Łap tę brzytwę — wyciągnąłem do niego rękę. — Jesteś Stalowy, to może dopłyniesz do brzegu ze wszystkimi palcami.

— Nie rozumiem…?

— Czego nie rozumiesz? Lecimy do ciebie. Chciałeś tego przecież. A ja przyrzekłem. No to w drogę.

XXV. Beta dwa. Omega dwa

Wypłynąłem z ciemności — jak pisał, wprawdzie nie o mnie tylko o Nilu, rzekomo sam Amenhotep Czwarty — na znajomym płaskim dachu, w znajomym otoczeniu, pośród wszechobecnej szarzyzny. Zjechaliśmy szybkobieżną windą na poziom ulicy. Stalowy niezwłocznie wprowadził mnie w zaułek, równie ciasny i mroczny jak ten, w którym znajdował się nielegalny antykwariat. Także i tu nieprzerwanym szeregiem ciągnęły się sklepy z geometrycznymi pomocami naukowymi na wystawach.

— Dokąd idziemy? — spytałem pełnym głosem, ponieważ uliczka, jak okiem sięgnąć, była wymieciona z ludzi.

— Ts… — przestraszył się. — Do dzieci — szepnął.

Mimo woli stanąłem.

— Do dzieci? — powtórzyłem, niemile zaskoczony. — A cóż, do diabła, mogłem tu zrobić dzieciom?

— Bawiły się na placu obok szkoły — odrzekł. — Była ich cała gromada. Naturalnie, bawiły się po naszemu. Spokojnie, rozsądnie, z dokładnie przygotowanym planem. Każde miało maleńki komputer i wykonywało ruchy zgodne z instrukcją, załączoną do gry. A ty zacząłeś im opowiadać wasze bajki. Chyba nawet wymyślałeś nowe. Stopniowo wszystkie porzuciły zabawę i zgromadziły się wokół ciebie, żeby słuchać. Nauczyciele wezwali inspektorów. Dzisiaj te dzieci są w lecznicy. Coś jakby w zakładzie poprawczym. To niedaleko. Zobaczysz.

Nie zobaczyłem. Ani teraz, ani nigdy.

Tu nie było ciosu z szarego nieba, który rozpołowiłby mi czaszkę i sprawił ból. Nie było także przeskoku w przeszłość. Zresztą nie wiem. Dwa lub trzy razy, gdy tkwiłem już w najczarniejszej nocy, która ogarnęła mnie w ułamku sekundy, na środku tunelowatej uliczki, odniosłem wrażenie, że tę noc przecina słoneczne światło, jakby strzelała migawka w najczulszym aparacie. Działo się to jednak zbyt szybko, bym zdołał cokolwiek zauważyć. I nie mam pewności, czy działo się naprawdę. Złudzenie mogło wynikać z faktu, że podświadomie oczekiwałem powtórzenia historii, jaka wydarzyła się, i to dwukrotnie, na Alfie. W najkrótszych rozbłyskach niby dostrzegałem to pastelowe kolory antykwariatu, to znowu fantazyjne wizje, które miały mi obrzydzić folgowanie rozpasanej wyobraźni. W gruncie rzeczy nie widziałem nic. I nie słyszałem głosu Stalowego, choć w jakiś nieokreślony sposób odczuwałem jego obecność. Usłyszałem go dopiero, kiedy rzeczywiście zrobiło się jasno. Ale wtedy znajdowaliśmy się już na innej planecie. Tej, na której widać przeczekują krytyczne momenty inspektorzy z całego wszechświata, gdy zdarzy im się, hm, awaria.

Oprzytomniałem, rozejrzałem się i stwierdziłem, że jeśli wraz z moim Stalowym i jego pojazdem przeskoczyliśmy ponad czasem, to tym razem musiał to być skok fenomenalnie daleki, i nie w przeszłość, a w przyszłość. To znaczy, tak wtedy pomyślałem.

Stałem na Omedze. Pomyłka była wykluczona. Jeśli nawet przedziwnym zrządzeniem natury istnieje gdzieś w najdalszych zakątkach kosmosu inna cywilizacja, owładnięta tą samą co mieszkańcy tej Ziemi manią wiązania wszystkiego ze wszystkim i jeśli w tym celu wznosi identyczne budowle, byłoby już doprawdy rzeczą zbyt absurdalną, żebyśmy teraz mieli zabłądzić akurat tam. A poza tym ja świetnie pamiętałem otoczenie małego placu, na którym się znalazłem. Te katedry różniły się przecież pomiędzy sobą. Zbyt mocno utkwiły mi w pamięci zarysy najbliższych budynków, które wówczas porównałem w duchu z oglądanym pod rozmaitymi kątami dziełem Niemeyera, zaprojektowanym dla grupki katolików w muzułmańskiej Casablance. Nie, o pomyłce nie mogło być mowy.

A jednak…

Przed chwilą pomyślałem: Jak mieszkańcy tej Ziemi…”

Mieszkańców nie było.

— Co się stało? — spytał Stalowy. Jeśli cokolwiek dało się wyczytać z jego twarzy, to jedynie to, że regularny kwadrat, wbrew wszystkiemu, co na ten temat mieliby do powiedzenia matematycy i krytycy sztuki, też może wyrażać skrajne osłupienie.

— Czy nie sądzisz — wykrztusiłem — że to raczej ja powinienem wystąpić z tego rodzaju pytaniem?

Przez chwilę milczał, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po okolicy. Wreszcie rzekł:

— Nic nie rozumiem…

W tym momencie był mi bliższy niż Złoty. Ale, uwaga: Złoty zawsze wiedział, co się stało, gdzie jest i, co ważniejsze, gdzie jestem ja. Ten tutaj nie wie. Co będzie z nami dalej? Co będzie ze mną?

Stalowy nie rozumie. No to jest nas dwóch.

— Prowadziłeś mnie jakąś uliczką… — zacząłem bez przekonania — i nagle…

— To wiem — przerwał. — Nie mam jednak pojęcia… — urwał i zamyślił się. Wyglądał jak zatroskany kontener. Odczekałem chwilę, odchrząknąłem i zagadnąłem:

— Wrócę do siebie?

— Co? — spojrzał na mnie, jakby zaskoczony faktem, że ktoś obok niego stoi. — Tak, oczywiście — powiedział tonem świadczącym, że myślami wciąż błądzi po nieodgadnionych drogach kosmosu, kryjących tyle niespodzianek, a niekiedy kończących się raptownie w ślepym zaułku. — Oczywiście — powtórzył machinalnie. — Przecież pojazd jest zaprogramowany. Słuchaj, nie zrobiłeś czegoś w tej uliczce, którą szliśmy do dzieci? Nie wyobraziłeś sobie chociaż jakiejś zmiany?

— Niczego nie zrobiłem i niczego sobie nie wyobrażałem. To była awaria — udzieliłem mu wspaniałomyślnie jedynego możliwego wyjaśnienia. Zwrócił ku mnie twarz. Jego brwi utworzyły dwa proste trójkąty.

— Jaka awaria?

— Granica. Palnąłeś w barierę, a ja razem z tobą. Naprawdę będziemy mogli udać się stąd prosto na Ziemię? Od razu?

— Ależ tak — rzekł z roztargnieniem. — Wrócimy jak zwykle, w tym samym momencie, w którym opuściliśmy twój instytut. Naturalnie, z punktu widzenia kogoś, kogo tam zostawiłeś.

Nie zostawiłem tam nikogo prócz siebie. Tym bardziej miałem do kogo wracać. No dobrze. Skoro jest taki pewny… Ostatecznie jego fruwającej ciemności rzeczywiście nic nie mogło się stać i faktycznie musi być fantastycznie zaprogramowana. Najpierw sama przyleciała po nas z dachu do tego zaułka, a następnie bezpiecznie, przez ileś tam lat świetlnych, przywiozła nas aż tutaj.