Выбрать главу

Przywiozła nas tutaj…

Ale dlaczego tu jest pusto?

Uspokojony co do własnej przyszłości rozejrzałem się ponownie. Doskonale pamiętałem twórczy rozmach miejscowych ludzi, ich optymizm, ich niezachwianą wiarę w ideę podjętego dzieła, na skalę wszystko ogarniającego bóstwa.

Nie zostało nic. To znaczy, owszem, zostały budowle. Wspaniałe, monumentalne, o nieskazitelnie pięknych liniach, wyciągające strzeliste dachy i wieże ku jasnemu niebu. Ale u ich podnóża zalegała cmentarna cisza. Gmach banku genów, wówczas wyłaniający się zaledwie z fundamentów, stał gotowy i zacieśniał panoramę, jaką wtedy miałem przed oczami. Inne wolne parcele także już nie istniały. Dzieło budowy zostało zakończone. I skończyła się ludzkość.

W powietrzu panował absolutny bezruch. Było kryształowo przejrzyste, ale najsłabszy wiatr zmieniłby to w jednej chwili. Wszystko wokół, ulice, miniaturowe skwery, załomy ścian i stropów, pokrywała gruba warstwa drobniutkiego pyłu.

W tamtej bocznej uliczce kiedyś bawiły się dzieci. Mimo woli wytężyłem słuch, pragnąc wyłowić bodaj najsłabszy dźwięk świadczący o obecności życia, choć doskonale wiedziałem, że niczego nie usłyszę. Ten glob był martwy jak grób kosmonauty na asteroidzie. Wystarczyło zobaczyć jego jeden przypadkowo wybrany skrawek, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Są rzeczy, co do których nie sposób się pomylić.

A jednak, gdy tak nasłuchiwałem, dobiegł mnie ledwie uchwytny dźwięk. Czy raczej przydźwięk. Brzęczenie basowych strun w ogromnym instrumencie, przy pustej widowni i pod nieobecność muzyka, który mógłby tych strun dotykać. Znałem ten głos. Zwrócił mi na niego uwagę Złoty. Powtarzał: Omega, Omega.

Ostatnia.

Która byłaby moja Ziemia? Gamma? Delta? Epsilon?

Przedostatnia, Psi?

W ogóle poza kolejnością? Poza przestrzenią, czasem i ich prawami? To jest, ich prawem, ponieważ stanowią jedność?

Na pewno nie. Poza przestrzenią i czasem nie istnieje nic. Może jakiś Bóg, ale nie z własnego wyboru. Stracił kontakt z tym, co powołał do bytu. Rozsypały Mu się struny.

Tu, na wprost mnie, w odległości kilku kroków, stał energiczny, promieniejący pewnością siebie człowiek i roztaczał przed obcym przybyszem olśniewającą wizję realnej, wiecznej szczęśliwości, którą to wizję przekuwała w czyn jego wspaniale rozwinięta cywilizacja, i w czym on sam miał swój dokładnie określony udział. Ten udział stanowił sens jego życia.

Kiedy to było?

Teraz ja spytałem, co się stało, wskazując zabudowaną pomnikami pustynię.

— Z nimi? — wzruszył ramionami. Wyginęli. Kosmos kryje niejedną zagadkę. Trafiają się wśród nich naprawdę osobliwe i ciekawe. Natomiast to, że pewne cywilizacje się rodzą, a inne giną, należy do zjawisk dosyć powszechnych. Dla mnie ten glob oznacza po prostu dogodny punkt tranzytowy. Jest zakodowany w aparaturze naszego pojazdu. Dlatego wylądowaliśmy właśnie tutaj, choć wciąż nie rozumiem, czemu automatyczny pilot uznał za konieczne opuszczenie Ziemi… czyli, jak ty ją nazwałeś, Bety. Awaria nie wchodzi w rachubę. Musiało zaistnieć bezpośrednie zagrożenie. Włączył się system bezpieczeństwa i…

— Kiedy wylądowali? — przerwałem.

Znowu poruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia — rzekł obojętnie. — Sądząc z wyglądu tych budowli niezbyt dawno. Może sto lat temu. Może dwieście, lub trzysta. Czemu?

Przyjrzałem mu się bardzo uważnie. Wiedziałem przecież, że on, Złoty i ja należymy do różnych światów. Wiedziałem, ale ta prawda jakoś nigdy w pełni nie docierała do mojej świadomości. Poza tym łączyło nas tyle podobieństw. Lecz oto na scenę wkracza historia. Historia. Czas, doprowadzony do określonego punktu, wspólnego dla wszystkich. I okazuje się, że taki punkt nie istnieje. Leży zawsze gdzie indziej.

Dotąd w pewien sposób bliższy był mi Złoty, śmieszne. Cóż to takiego: bliższy, dalszy? Jakie jest wzajemne położenie naszych punktów w czasie? Kiedy u boku Złotego widziałem tę planetę żywą? Kiedy patrzę na nią martwą wraz ze Stalowym? Kiedy jestem teraz tutaj dla siebie?

— Byłem już raz w tym miejscu — odezwałem się spokojnie. Stałem na tym właśnie placyku.

— Tak? — przyjął to bez zdziwienia. — Pewnie ze Złotym?

Potwierdziłem skinieniem głowy. Następnie zrelacjonowałem mu zwięźle, co tu widziałem i usłyszałem. Także i to nie poruszyło go w najmniejszym stopniu.

— Możliwe — bąknął. — Całkiem możliwe.

Jasne. Cóż zwyklejszego, że pustynny piasek kosmosu zagarnia jakąś kwitnącą oazę. I że człowiek odwiedza bezludne miejsca, które pamięta jako tętniące życiem. Na przykład te, w których się urodził, pierwszy raz kopnął piłkę i pierwszy raz poszedł na randkę. Bezludne miejsca. Nie ma mieszkańców Omegi? Zatem, czy… zagłuszyć tę myśl. Zagłuszyć, zanim się rozpanoszy i nakryje mi głowę całunem, tysiąckrotnie czarniejszym niż ten, którego użył Jałowiec.

— Jak sądzisz — zapytałem — dlaczego oni wyginęli?

— Nie wiem. Z tego, co mi przed chwilą opowiedziałeś wynika, że prowadzili grę o wieczność. To znaczy, że walczyli z entropią. Może, choć to co najmniej mało prawdopodobne, przypadkiem im się udało? Ustaje entropia, ustaje chaos, ustaje życie. Mówisz, że próbowali łączyć fundamentalne cząstki przestrzeni. Ale te cząstki biegną przecież z szybkością światła, a sama przestrzeń kurczy się w kierunku ich ruchu. Wam, na twojej Ziemi, uciekł w ten sposób czwarty wymiar i dopiero nowoczesna nauka w pewnym stopniu go wskrzesiła. A ile wymiarów mogło uciec im, zapatrzonym, jak powiadasz, we wszystko? Przy czym oni nie zorientowali się w porę. Byli zbyt zaabsorbowani swoją ideą. U nas rzekoma niezawodność…

Wsiadł na swojego konika. Niech sobie na nim galopuje beze mnie.

— Tak niewiele im brakowało — zauważyłem.

— To prawda — przytaknął drwiąco. — Właśnie widzisz, jak bardzo niewiele.

Ile ruchów przyśpieszają moi ziomkowie? Odzyskali czwarty wymiar? No to kiedy uciekną im wszystkie cztery, z prędkością światła? Właściwie, dlaczego ja z nim rozmawiam? Przecież nic nie wie. Niczego nie rozumie. A jeśli oni, dajmy na to, popełnili zbiorowe samobójstwo? Pojęli, że nie osiągną wiecznej syntezy, ale poczucie godności nie pozwoliło im szukać wyjść pośrednich? To byłoby rozwiązanie, przemawiające jeśli nie do rozumu, to przynajmniej do wyobraźni. Może Złoty miał rację? Może śmierć panowała tu już wtedy, gdy cała planeta kipiała gorączkowym życiem? Widać nie da się związać szczęścia z czasem. Następuje kolaps i coś lub ktoś przekształca się w swoje własne przeciwieństwo. Oni budowali. Co jest przeciwieństwem budowy?

Bzdury. Katedry najspokojniej stoją, jakby nigdy nic. Są imponujące, potężne i piękne. A że nikogo nie ma?

Rzeczywiście, bzdury. Goethe twierdził, że w naturze nie zdarza się nic, co by nie miało związku ze wszystkim. Potem był Steiner, który przypomniał mi się, gdy bawiłem tu pierwszy raz. To u nas. A u nich? Jak brzmiało twierdzenie ich Goethego, skwapliwie podchwycone przez całą ludzkość?

Co właściwie chodzi mi po głowie?

Cholera, jak tu straszliwie pusto.

— Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie — odezwał się niespodziewanie Stalowy — i to wiele prostsze. Wspomniałeś, że nie latali.

— Nie — potwierdziłem. — Odniosłem wrażenie, że byli na to za dumni. Chcieli kosmos sprowadzić do siebie.