— To znaczy, że będzie i trzeci pawilon? A po nim czwarty?
— Oczywiście. Przechodzi pan normalne, okresowe badania. Zanim zostanie panu powierzona następna misja, musi się pan poddać wszystkim obowiązkowym testom. To nie potrwa długo. Komplet wyników możemy mieć nawet jeszcze dzisiaj, przed wieczorem.
— Ten zielony szlak, z którego nie wolno mi zboczyć, jest także testem?
— Tak. Jednym z najważniejszych.
— Skoro o tym wiem…
— To nie ma znaczenia.
Istotnie. To nie miało znaczenia. Spojrzałem na dziewczynę, wyjątkowo bez uśmiechu. Ale chabrowe oczy uciekły przed moim wzrokiem. Patrzyły w podłogę. Długie rzęsy rzucały cień na policzki. Miłe zaskoczenie. Dziewczyna nie umiała kłamać. Przynajmniej nie tak dobrze jak Jałowiec i potakujący mu w milczeniu Kobra. Ten spoglądał zza swoich okularów jakby nigdy nic.
— Jeszcze jedno — przypomniał sobie doktor Iwo. — Pana znakomite samopoczucie jest czymś najzupełniej normalnym. W pierwszym etapie badań pacjentów poddaje się…
— Rekonstrukcji — przerwałem, bo na razie dowiedziałem się już dosyć. — To i owo im się uzupełnia, to i owo prostuje, coś usuwa, coś wygładza. Z leżanki złazi zdrowe, wesołe byczysko i radośnie maszeruje zieloną dróżką do następnego pawilonu. A propos, powiedział pan, że badania nie potrwają zbyt długo. Wobec tego nie muszę się spieszyć?
— Nie, nie — odrzekł dziwnie skwapliwie Jałowiec. — Pośpiech byłby nawet wysoce niewskazany.
— Czyli mogę po drodze wpaść do siebie? — spytałem niewinnie. Znowu byłem uśmiechnięty. Co mi tam. Czuję się rzeczywiście tak, że lepiej nie można. Wyjdę sobie do parku z tą śliczną dziewczyną. Pójdę ścieżką zieloną, żółtą, niebieską, pomarańczową, jaką zechcą.
— Do siebie…? — powtórzył siwy. W jego głosie pierwszy raz pojawiło się wahanie.
— Na chwileczkę — zaznaczyłem prosząco. — Ogolę się, wykąpię i natychmiast powędruję dalej. Przecież mieszkam tu zaraz — strzeliłem. Jak się okazało, celnie.
Jałowiec kiwnął głową.
— Dobrze — rzekł. — Jeśli na krótko. Helena pokaże panu, w którym miejscu będzie pan mógł zejść ze szlaku. Potem dalszą drogę za strzałkami musi pan rozpocząć dokładnie w tym samym punkcie.
— Zielony złoty ślad — zaśmiałem się. — Przepraszam za cytat, ale moim zdaniem Hesse nie jest dostatecznie poważny, bym koniecznie miał go nie lubić i o nim nie pamiętać. Zresztą, mniejsza o to — wyprostowałem się i ruszyłem przez halę w stronę drzwi. Było ich tutaj kilkoro, jednak tylko nad jednymi paliła się mała strzałka, skądinąd raczej seledynowa, aniżeli czysto zielona. Usłyszałem, że dziewczyna idzie za mną. Drzwi rozsunęły się bez szmeru. Wciąż uśmiechnięty odwróciłem się i mrugnąłem. Nie do dziewczyny. Do Jałowca.
— Magik! — zawołałem przekornie. — Okultysta! Zapomnij, że masz serce i umysł. Czuj się zespolony z wszechbytem, bo i tak jako jednostka nie istniejesz. Idź wytyczoną dróżką, a spotkasz czarodziejski kwiat, dobrego dżina i białego jednorożca. Anioł z tobą. Złoty, zielony szlak — powtórzyłem, pociągając nosem. — Coś tu zalatuje siarką i kadzidłem. Mistycy! W dzisiejszych czasach!
— Bzdura! — syknął Kobra. Obaj, on i jego szef, stali tam, gdzie ich zostawiłem, z głowami zwróconymi ku wyjściu.
— Bzdura! — przytaknął ostro Jałowiec. — Program, opracowany w związku z pana osobą, oparto na najnowszych osiągnięciach ścisłej, specjalistycznej wiedzy. Żaden z nas nigdy nie zajmował się i nie zajmuje parapsychologią czy czymś takim, nie mówiąc już o magii. Absurd. Ma pan do czynienia z naukowcami.
Tym razem nie kłamał. To się jakoś wyczuwało. Poza tym nikomu, kto nie był najautentyczniejszym naukowcem, nie przeszłoby przez gardło zdanie: „program opracowany w związku z…” Nonsens. Trochę szkoda. Chyba jednak wolałbym wpaść w łapy zwykłych szarlatanów. Ale po prawdzie niewiele mnie to obeszło. Co mi mogą zrobić?
— Oczywiście — powiedziałem z przekonaniem. — Wystarczy na was popatrzeć — z tymi słowami opuściłem wnętrze kopuły. To znaczy, pierwszy pawilon.
III. Ziemia jeden. Dwa
Trzy wysypane żwirem ścieżki wiodły w trzy rejony parku. Poszedłem prosto, tam, gdzie jakieś pięć metrów przede mną, mniej więcej na wysokości kolan, zarysowała się w powietrzu zielona strzałka, doskonale widoczna, pomimo że najbliższa okolica była zalana słońcem. Drzewa, a wraz z nimi cień, zaczynały się dopiero dalej. Wielkie rozłożyste dęby, buki, modrzewie, czerwone klony, cofały się, gęstniejąc, ku błękitowi nieba. Z najwyższym trudem wypatrzyłem ledwie dostrzegalne nad ich koronami szczytowe garby dwóch innych kopulastych budowli. Czy też, jak chciał Jałowiec, pawilonów. Park musiał być rzeczywiście niezwykle rozległy. Ale skoro instytut znajdował się na terenie rezerwatu…
Zielony drogowskaz pomykał przede mną jak unoszony na niewidzialnej nitce. Zatrzymałem się. Strzałka również. Oczywiście. Przecież to ja sam wywabiałem ją z nicości, swoim pojawieniem się i swoim ruchem. Taka optyczna zabaweczka. Postanowiłem coś sprawdzić. Ruszyłem, zrobiłem parę kroków i nagle skoczyłem w bok. Strzałka zachybotała i zgasła.
Nie. Nie zabaweczka. Naturalnie, że to ja jestem projektorem, od którego zależy, czy ukaże się, czy nie. Ale ukaże się tylko pod warunkiem, że wybiorę właściwą drogę. To znaczy, drogę, wybraną dla mnie przez kogoś innego.
— Niech pan tego nie robi — powiedziała nerwowo Helena. Stale trzymała się dwa, trzy kroki za mną. Na chwilę zapomniałem o jej obecności.
Po raz pierwszy usłyszałem jej głos. Miły, czysty i nie za wysoki, nawet teraz, choć dziewczyna była naprawdę przestraszona. Posłusznie wróciłem na ścieżkę, upewniłem się, że strzałka wróciła także, tam gdzie przed momentem zgasła, i spojrzałem za siebie.
— Jesteś aniołem, ale nie Aniołem Stróżem — wyciągnąłem do niej rękę. — Chodź. Nie musisz deptać mi po piętach z rozpostartymi skrzydłami.
Dziewczyna ominęła moją rękę, lecz podeszła bliżej.
— Niech pan tego nie robi — powtórzyła.
— Dlaczego? — rzuciłem z uśmiechem. — Miało być beztrosko, bezmyślnie i wesoło. No więc się bawię. Najwyżej zbłaźnię się przy jednym teście. Jak mnie ukarzą? Nie powierzą mi tej nowej misji? Wyleją z pracy?
— Proszę pana, to jest bardzo ważne, żeby pan nie zbaczał ze szlaku. Musi pan iść dokładnie tą samą… — zająknęła się i urwała. Wiedziałem, co chciała powiedzieć, chociaż nie miałem pojęcia, co by to mogło znaczyć. Zauważyłem też, że i tak powiedziała więcej, niż powinna. Zmieszała się jak uczennica.
— …drogą, co strzałki — dokończyłem za nią, żeby ją uspokoić i pocieszyć. Spojrzała na mnie, odrobinę zaskoczona. — Aniołom nie mówi się per pan czy pani — ciągnąłem nie zmienionym tonem — i to nie dlatego, że rodzajnik brzmiałby niegramatycznie. Ja wprawdzie nie jestem aniołem, lecz nie jestem też uczonym siwym Jałowcem, ani mniej siwą, ale nie mniej uczoną Kobrą. Na imię mi…
Niech to szlag trafi. Zapomniałem.
— Marek… — wyszeptała cichutko.
Zaśmiałem się z wdzięcznością.
— Skoro wiesz, uznajemy sprawę za załatwioną. A wracając do testów i strzałek…
— Proszę pana… Panie Marku — poprawiła się. Moje imię nabrało w jej ustach szlachetnego blasku, ale to tylko ja odniosłem takie wrażenie. Ona wymówiła je z wyraźnym przymusem. — Niech pan… proszę to wziąć… — podała mi coś, co dotąd trzymała wewnątrz zamkniętej dłoni. Ujrzałem mały, płaski kwadracik, ładnej, kawowej barwy, przytwierdzony do cienkiego srebrnego łańcuszka. Natychmiast wyleciały mi z głowy wszystkie skrzydlate i nieskrzydlate anioły. Oczywiście, wiedziałem co to jest.