Выбрать главу

Nie oglądałem się w tamtą stronę. Patrzyłem gdzie indziej i na kogo innego. Bo tu, tuż nad wodą, też nie byłem sam. Jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo stał łysawy mężczyzna w średnim wieku, z twarzą, której barwa świadczyła, że niezbyt często wystawia ją do słońca. W przeciwieństwie do mnie patrzył przed siebie i tylko przed siebie. Cały czas. Stał tak i patrzył już co najmniej kwadrans. Spoglądał na przeciwległy brzeg, na łąkę pełną kwiatów, drzewa, dachy i góry.

On również nie przybył sam. I za nim, ukryty w wiklinie, widniał składany stolik z fotelikami, zajętymi przez jedną czy dwie osoby. Były to chyba kobiety, młodsza i starsza.

Znowu w jakiś niezrozumiały sposób wiedziałem, że ilekroć tu jestem, ten mężczyzna niezmiennie stoi w tym samym miejscu, spoglądając przez rzekę na drugi brzeg. Potrafił tkwić tak całymi godzinami.

Rzeka była płytka. Nawet tam, gdzie toczył krótkie, strome fale jej główny nurt, blisko owej gliniastej skarpy, woda mogła sięgać najwyżej do kolan. Nieraz długo w niej brodziłem, przechodząc tam i z powrotem, z przyjemnością stąpając po oślizłych kamieniach. Znałem także tę łąkę naprzeciw. Ale człowiek, zamarły w bezruchu na prawo ode mnie, nie był tam nigdy. Nigdy nawet nie zamoczył nóg. Tylko stał i patrzył.

W tym momencie od stolika, przy którym znajdowało się jego towarzystwo dobiegł niezbyt głośny okrzyk. Mężczyzna drgnął. W następnej chwili stało się coś zdumiewającego. Trochę przysadzista, niezbyt zgrabna postać samotnego wypatrywacza rozdwoiła się. Jedna z dwóch powstałych w wyniku tego zjawiska osób ruszyła w stronę, z której dobiegł ponaglający okrzyk, natomiast druga weszła w wodę i prosto jak strzelił podążyła ku przeciwległemu brzegowi. Z tym, że w kierunku turystycznego stoliczka udał się mężczyzna z krwi i kości, a rzekę przekroczył jedynie jego cień. Niewyraźny, ruchomy kontur, wypełniony chmurą. Mimo to ten zamazany cień wydał mi się jakiś jakby radosny. Żywy mężczyzna nie.

Zbudziłem się i jakiś czas patrzyłem w sufit, jakbym przez dach kopuły mógł widzieć niebo, przez niebo nieskończoną przestrzeń, a w niej błądzące tam od wieków cienie ludzkich myśli.

Jeszcze jeden sen.

Czy takie i podobne bajki opowiadałem dzieciom Stalowych, mącąc ich umysły, konsekwentnie i metodycznie zaprawiane do kontynuowania budowy niezawodnej cywilizacji?

Zakląłem na głos, szkaradnie, jak nigdy. Nie lubiłem wyrazów, których nie znały moje prababki, a ich córki uznałyby za skrajnie ordynarne. Posługiwałem się współczesnym językiem, więc pewnie nieraz upraszczałem sobie sposób wyrażania myśli, jak to dziś robią wszyscy. Ale nie lubiłem tych słów, dawno już usankcjonowanych zarówno przez filologów jak i krytyków literatury pięknej. Jeden lubi, drugi nie lubi. Co, nie wolno? Tego, co teraz mi się wyrwało, nie powtórzyłbym na głos nawet będąc sam na sam z Kobrą.

Wstałem, ogoliłem się, wysuszyłem kolejną butelkę wody mineralnej, rozwaliłem trzonkiem kuchennego noża kostkę koncentratu i wrzuciłem sobie do gardła garść suchych okruchów. Zanim włożyłem spodnie i bluzę, strzepnąłem je z całej siły, co miało zastąpić pranie. Następnie wyszedłem z domu. Przemknęło mi przez głowę, że tym razem Złoty już na pewno nie przepuści okazji i znowu umieści swój niewidzialny pojazd na drodze, którą muszę przejść. Na najniższym stopniu zobaczyłem jednak nie Złotego, tylko Helenę. Wyjątkowo nie siedziała z twarzą ukrytą w kolanach, lecz stała zwrócona prosto w stronę drzwi.

— Dzień dobry — powiedziała cicho, kiedy zatrzymałem się przed nią. — Przepraszam, że przyszłam. Doktor Iwo kazał mi to doręczyć — podała mi niewielki zadrukowany arkusik.

— Co to jest?

— Chyba wezwanie…

Witaj nowy, słoneczny dniu. Spiżowy dźwięk krzywuł wzywa mnie do boju. Zjawię się w samą porę, rozpłatam siedem głów i wrócę jako bohater. Zawsze przecież wracam z tarczą. Niewiele brakowało, a zza zagrody moich zębów ponownie wypłynęłoby słowo skrzydlate. Przełknąłem je jednak bezgłośnie, przybrałem niedbałą pozę, wziąłem od dziewczyny papierek i przebiegłem go wzrokiem. „Biuro Emigracyjne wzywa takiego a takiego do stawienia się w tym a tym dniu o godzinie…”

— Którego dziś mamy? — spytałem. Okazało się, że właśnie tego.

— Za kwadrans będzie tu helikopter instytutu — poinformowała mnie Helena. — Do lotniska jest najwyżej dziesięć minut drogi.

Chwilę milczeliśmy oboje. Nagle uniosła głowę i spojrzała mi w oczy.

— Czy to z sądu? — wykonała nieznaczny ruch dłonią w stronę karteczki, którą przyniosła.

— Nie przeczytałaś po drodze? — zrobiłem zdziwioną minę, po czym dramatycznym gestem rozłożyłem ramiona. — Nie ma już prawdziwych kobiet. Nie. Nie z sądu.

— Myślałam… — była bardzo blada, ale nie spuszczała ze mnie wzroku. — Miał pan… miałeś — poprawiła się z przymusem — rodzinę… — zawiesiła głos.

— Podobno — potwierdziłem.

— Dlaczego…?

Powinienem się roześmiać i podchwycić z przekornym błyskiem w oczach: dlaczego miałem rodzinę? Ale jakoś wypadłem z roli. W dodatku najzupełniej nieoczekiwanie zapragnąłem znowu poczuć bliskość jej rozgrzanego ciała. Wdychać jej oddech. Zanurzyć wargi w jej włosach i co tam się jeszcze robi w tych szczególnych okolicznościach. „Kochasz mnie”. Cholera. A teraz następne pytanie, kto wie czy nie lepsze. Przy tym zadaje je wcale nie dlatego, by uważała, że zdobyła sobie do tego prawo. To wyczułbym do razu. I wtedy bez trudu zdołałbym się roześmiać.

— Pomyliły nam się znaki — wyjaśniłem. — A może czasy. Po prostu, awaria.

— Dzisiaj to także tylko pomyłka? — szepnęła, ponownie wskazując kartkę, z której zdążyłem już ugnieść w palcach mokrą od potu kulkę.

— Bo ja wiem — uniosłem brwi. Przyjrzałem jej się. Jak na tak śliczną dziewczynę zadziwiająco małą wagę przywiązywała do strojów. Wciąż nosiła tę samą białą sukienkę. Tę samą lub taką samą. Z szyi zwisał jej srebrny łańcuszek. Już tylko jeden. Ten drugi, ważniejszy, przestał być potrzebny.

Zastanowiła się, po czym powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie.

— Może nie ma prawdy — mówiła bardziej do własnych myśli niż do mnie, lecz ani na moment nie odwracała swoich oczu od moich. — Może jest dla nas nieosiągalna — jeśli wiedziałem, o co jej chodzi i ku czemu zmierza, to niech ze mnie zrobią złoty pantofelek i powieszą na pięciopiennym kolczastym baobabie. — Ale czy nie czujesz, że potrzebujemy drogi do niej? Tak całkiem zwyczajnie? I że w głębi duszy doskonale zdajemy sobie sprawę, co warta jest cała reszta…?

— Niewiele się nauczyłaś od swoich mistrzów — orzekłem, właściwie zupełnie szczerze. Bo tego, co kryło się za jej słowami, obojętnie, czy rozumiałem, czy nie rozumiałem, co by to nie miało być, z całą pewnością nie wyniosła z pawilonów, w których królował Jałowiec i Kobra. — Mimo to i tak jesteś dla mnie za mądra.

— Na pewno nie jestem mądra — odparła z nikłym, żałosnym uśmieszkiem. — Ale czegoś się jednak nauczyłam. I od nich i od ciebie — dodała, bez śladu rumieńca na jasnozłocistych policzkach. — Tylko nie umiałabym tego sprecyzować… sama dla siebie, a co dopiero, gdyby przyszło mi o tym mówić. Chyba odejdę z instytutu — zakończyła, znowu dość zaskakująco.

Przyglądałem jej się przez kilka sekund, myśląc, rzecz oczywista o sobie. Odejść z instytutu? Ba, ale dokąd? A co się tyczy tej dziewczyny, to nie ulega kwestii, że nie ja ją, lecz ona mnie mogłaby wiele nauczyć. Więcej niż Jałowiec, Kobra, Złoty, Stalowy i nie istniejący budowniczowie nieśmiertelności z Omegi razem wzięci. Więcej, niż byłby zdolny pomieścić mój genialny mózg. W każdym razie o wiele za dużo.