Выбрать главу

Nie odezwałem się.

— Jak pan sobie życzy — burknął zniechęcony. Wetknął kartkę z moim wezwaniem w jakiś aparat, umieszczony z boku biurka, po czym zwrócił mi ją z nieukrywanym rozdrażnieniem. — Odda pan to przy bramie — rzekł krótko. — Oczywiście, obciążymy pana kosztami postępowania.

— Oczywiście — przytaknąłem. — Przepraszam — powiedziałem, nie wiem już po raz który, i wyszedłem.

Drab przy drzwiach odebrał ode mnie wezwanie z pogardliwym uśmieszkiem. Dla niego oblałem zaraz przy pierwszym podejściu. W gruncie rzeczy niewiele się pomylił.

Przed główną bramą, czekając na taksówkę pomyślałem, czemu, do jasnej cholery, wycofałem swoją kandydaturę. Urzędnik najwyraźniej zdradzał chęć zbagatelizowania mojego szaleńczego napadu śmiechu, a orzeczenie komisji lekarskiej z pewnością uspokoiłoby go do reszty. Naturalnie, na orbicie, czy w ogóle poza Ziemią, musiałbym się uczciwie zabrać do pracy. Tam nie można próżnować. I nie ma ptaków. Zresztą, może i są, w tych sztucznych ogrodach. Jednak prawdziwy powód tkwił gdzie indziej. Co było tym powodem?

Nie miałem bladego pojęcia.

Ludzie chcą uciekać. W obronie swojego czasu lub przed nim. Przejadły im się wytyczone dróżki? Miasto? I tak zostaną w labiryncie. Kto dziś zna kasydy Szanfary? A w ogóle, mnie to nie dotyczy. Ja mieszkam w pięknym, cichym rezerwacie. Gdzie mi będzie lepiej?

Poza tym na dzisiaj dosyć się już nawojowałem z własnymi myślami. Czołem, mój drzemiący móżdżku.

Na lotnisku musiałem czekać na połączenie prawie godzinę. Na szczęście przypadkiem zapamiętałem nazwę mojego dzielnicowego portu lotniczego. W przeciwnym razie znowu miałbym co najmniej jedną zabawną rozmowę.

Kiedy wylądowałem, już po zachodzie słońca, pilot instytutu był na miejscu. Spytał, jak mi poszło. Odpowiedziałem, że nie mogło pójść lepiej i na tym wymiana zdań pomiędzy nami się skończyła. Z polany wolnym krokiem udałem się prosto do mojej prywatnej kopułki. Złotego wciąż nie było. Ani przed domem, ani w środku.

Wziąłem prysznic i zacząłem chodzić po mieszkaniu. Zatrzymałem się przed półką z czterema książkami. Przemądrzałe bzdety. Zajrzałem do niskich szafek na poziomie podłogi. Puste. Usiadłem w fotelu i przymknąłem oczy. Natychmiast otwarłem je na powrót, wstałem i znowu przespacerowałem się po zielonkawym wnętrzu. W pewnym momencie przystanąłem i utkwiłem wzrok w telefonie. Podniosłem słuchawkę. Odezwał się wysoki, martwy głos: — Kompleks instytutów psychologii. Proszę podać numer. Kompleks insty… — odłożyłem słuchawkę i burknąłem coś pod nosem. Sieć wewnętrzna. Jasne. A niby z kim miałbym rozmawiać w Mieście? Ja?

Jak stałem, boso, w samych slipach, wyszedłem z domu i dość długo szukałem w mrocznym parku prawdziwego telefonu. Znalazłem go w końcu dzięki palącej się u jego podstawy słabej, matowej lampce. Zgłosił się automat dzielnicowej centrali. Poprosiłem o połączenie z Anną. Powiedziałem, że nie znam numeru i wymieniłem nazwisko. Chyba nie zdążyła go jeszcze zmienić. A nawet jeśli tak, w pamięci centrali musi być zapisany dawny abonent.

Była w domu. Gdzie? Nieważne.

— Dobry wieczór Anno — odezwałem się. — To ja, Marek.

— Dobry wieczór — odrzekła niepewnie, najwidoczniej zaskoczona i odrobinę zmieszana. — Czy coś się stało?

— Nic — powiedziałem. — Tak sobie zadzwoniłem, bez żadnego celu. Jak się czujesz?

— Dobrze. Dziękuję — teraz ona powinna spytać co u mnie, jak ja się czuję i tak dalej. Ale nie zrobiła tego. Zamilkła.

Milczałem i ja. Trwało to może minutę.

— Anno.. — mruknąłem wreszcie.

Usłyszałem westchnienie.

— Mogę cię o coś zapytać? — nagle uświadomiłem sobie, jak dla niej zabrzmi to, co zaraz powiem, ale nie potrafiłem się przemóc i wycofać. Nie mogłem i nie chciałem.

— Proszę — rzuciła sucho.

— Czy my mieliśmy… to znaczy, czy mamy dzieci…?

— Och! — wykrzyknęła przejmującym, cichym głosem i odłożyła słuchawkę. Stałem jeszcze długą chwilę, zanim zrobiłem to samo.

Wróciłem do domu i poszedłem prosto do sypialni. Z brudnymi nogami, do kostek mokrymi od rosy uwaliłem się na łóżko i dla urozmaicenia inteligentnie wlepiłem oczy w sufit.

Zasnąłem dopiero nad ranem.

Nic mi się nie przyśniło.

XXIX Alfa cztery. Alfa pięć. Omega trzy

A jednak nawiedził mnie sen. Zjawił się, kiedy było już jasno i rozpromienił wnętrze mojej sypialni złotym blaskiem, jak odwiedziny Apollina. Otworzyłem oczy, a sen trwał.

— Przynieś mi śniadanie na złotej tacy — powiedziałem, zaspany. — Tylko czy potrafisz zrobić nie złotą kawę? Taką jak siekiera?

Patrzył na mnie ze smutkiem. Zamrugałem oczami i oprzytomniałem.

— Byłeś tu cały czas? — spytałem, siadając na łóżku. — W domu?

Potrząsnął przecząco głową.

— Wracałeś do siebie?

Znowu zaprzeczył. Następnie rzekł cicho:

— Przecież wiesz.

— Stajesz się coraz bardziej enigmatyczny — stwierdziłem kapryśnie, sięgając po spodnie. Gdy ogolony i wyświeżony wyszedłem z łazienki, nie było go już w sypialni. Zupełnie jak któregoś dnia, bardzo dawno temu, pewnej ślicznej dziewczyny. Uśmiechnąłem się i ruszyłem w stronę kuchni. Nie dotarłem jednak dalej niż na środek dużego pokoju. W tym samym ułamku sekundy zauważyłem, że okno stanowiące wycinek kuli i sięgające szpicem niemal szczytu kopuły jest na oścież otwarte, oraz że z powietrza sięgają po mnie dzisiaj aż dwie ręce naraz. Zanim zdążyłem wykonać unik, doznałem znajomego mrowienia, po czym zaczął się bezkres kolorowych kryształów. Wreszcie barwy zbladły, bryły roztopiły się w słońcu i ujrzałem złotą panoramę zaokrąglonych wzgórz z pastelowymi domkami.

— Chyba się nie zdziwisz, jeśli teraz usłyszysz ode mnie, że jesteś bydlę — wycedziłem. — Zarzekałeś się święcie: nigdy więcej żadnych pułapek. A ponadto, bądź co bądź, byłeś moim gościem. Dokąd mnie wieziesz? Znowu do tego katowskiego sanatorium?

— Złamałem słowo i nie przepraszam — powiedział. — Nie, nie do sanatorium. Dzisiaj nic nie powinno się wydarzyć. Widzisz?

Trudno było nie widzieć. Niebo, dotąd jednolicie złote, raptem przestrzeliły dziesiątki barw. Jakby sama planeta otworzyła płomienisty wachlarz, sięgający gwiazd i mieniący się odcieniami wszystkich możliwych kolorów. W następnej chwili te światła zaczęły tworzyć płynne, przenikające się nawzajem obrazy i wzory.

— Co to takiego? — spytałem, mimo woli ujęty niezaprzeczonym pięknem widowiska.

— Iluminacja — odrzekł lakonicznie. — święto. Rocznica zwycięskiego buntu humanistów.

Utkwiłem wzrok w niebie. Coś mi te obrazy przypominały. Wpatrzyłem się uważniej i przypomniałem sobie. Oczywiście. Tak właśnie rozpoczynali leczniczy seans Stalowi, pragnąc obnażyć przed moimi oczami całą ohydę nieposkromionej fantazji. Tam, naturalnie, tłem nie były przestworza. No i chodziło o osiągnięcie najdokładniej odwrotnego efektu. Niemniej podobieństwo istniało. I im dłużej patrzyłem, tym stawało się wyraźniejsze. Hm.

— Wylądujemy obok trybuny honorowej — poinformował mnie mój Złoty. — Może uda ci się otrzeć o oficjeli…

— … i troszeczkę na nich pooddziaływać — dokończyłem, kręcąc głową. — Jesteś niesamowity. Jak ostatni z rodu łososi, który uparcie wraca do tej samej rzeki, choć już sto razy musiał zawrócić, bo trafiał zawsze do oczyszczalni ścieków.

Pominął to milczeniem. Latający dzwon zwolnił i zaczął się zniżać.