Выбрать главу

Ominęło mnie spotkanie z oficjelami oraz dalsze punkty programu uroczystych obchodów. Nasz przeźroczysty kielich nie zdążył dotknąć powierzchni ziemi, gdy świat zniknął. Czarny piorun rozłupał mi czaszkę. Znowu pędziłem przez podskórny ocean odwróconych kryształów. Pojazd uderzył w jakąś przeszkodę. Cios był potężny. Przeleciałem kilkakrotnie między niewidzialnymi ścianami, odbijając się od nich jak wypchana kukła. Następnie upadłem na płaskie dno i udało mi się o coś zaczepić palcami. Na moment znieruchomiałem. Jednak chwilę później nastąpiło nowe uderzenie. Przeszło mi przez obolałą głowę, że wszechświat się zamknął, skurczył, i że wraz z kielichem Złotego walimy teraz o jego stale ciaśniejsze granice. Jeszcze jeden wstrząs. Nagle zrobiło się jasno. Zobaczyłem złote niebo. Oczy miałem pełne łez, ale poznałem krajobraz, który już tak mocno wrył mi się w pamięć. Pojazd leciał spokojnie i wolno, jak zawsze, kiedy cel był blisko. Nad Ziemią otworzył się wspaniały, kolorowy wachlarz świateł. Aha, święto.

— Słuchaj — usłyszałem tuż przy sobie gorączkowy szept. — Słuchaj uważnie — jeszcze nigdy mój Złoty nie mówił takim głosem. — Słuchaj — powtórzył po raz trzeci. — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Za moment może mnie tu nie być. Na zawsze. Możesz zostać sam. Jeśli tak się stanie, nie wpadaj w panikę. Przeprogramowałem pojazd i przesunąłem jego aparaturę poza czas, jakiemu podlega już nie moja konkretna rzeczywistość, a ja sam, od dawna związany z nią jedynie sztucznym i wciąż na nowo odbudowywanym pomostem strukturalnym. Ale moja wiedza, moje możliwości i ilość dopuszczalnych kombinacji wyczerpały się. Dobiegłem kresu. Gdziekolwiek wylądujesz, odczekaj parę minut. Pamiętaj. Pęknięta, rozedrgana przestrzeń musi się uspokoić. A potem wracaj. Wystarczy, że wsiądziesz z powrotem do pojazdu i dotkniesz swojego znaczka tożsamości. Nic się nie bój. Niestety, tym razem nie mogę zagwarantować, że na twojej Ziemi zjawisz się w tym samym momencie, w którym ją opuściłeś. To wymagałoby większych i bardziej skomplikowanych przeróbek. Ale tak czy owak wrócisz do siebie… obojętnie skąd. Bądź pewny. Wrócisz. Ty masz dokąd. Ty wrócisz…

Były to jego ostatnie słowa.

Uderzenie, ciemność jak w wehikule Stalowego, potem ponownie kryształy. Znowu uderzenie i znowu kryształy, jakby przelatujące w przeciwną stronę. Jeszcze jeden brutalny wstrząs, światło, ciemność i nagle spokój.

Nie szybowałem nad złotymi pagórkami. Stałem. W jasnym słońcu, pod pogodnym niebem, w czystym powietrzu. Stałem i obiema dłońmi obejmowałem potłuczoną głowę. Cały byłem potłuczony i rozbity jak porcelanowa figurka, wyrzucona z dziesiątego piętra. Wszystko miałem połamane. Kark, kręgosłup, biodra, barki, ręce, nogi.

Zaraz. Gdybym rzeczywiście połamał nogi, to nie mógłbym stać. A stoję. Odkrycie tego faktu dało mi do myślenia. Nadto im dotkliwiej przenikał mnie ból, tym jaśniej uświadamiałem sobie, że w przeciwieństwie do figurki, zrzuconej z okna na bruk, nadal stanowię niepodzielną całość.

Odjąłem ręce od głowy i dokładnie obmacałem się od stóp do ciemienia. Nic nie było złamane. Wobec tego ponownie zająłem się głową. Mocno ścisnąłem skronie pięściami. Ból przestał się wzmagać, a następnie zaczął ustępować. W porządku. Geniusz taki więcej na odwrót, brylant nie tyle czystej wody, co w wodzie, na głębokości niedostępnej dla najwytrawniejszych nurków, ale chłopisko zdrowe, że wierzyć się nie chce. Bez mała niezniszczalne. Przez ułamek sekundy przepełniało mnie uczucie dumy. Ułamek sekundy później duma ulotniła się jak zdmuchnięta.

Jestem sam. Złoty to przewidział. Zostawił mi swój pojazd. „Ty wrócisz…”

Wrócę?

Miałem trochę poczekać, żeby czas mógł się pozlepiać na powrót, jak to przed chwilą miało miejsce ze mną. Dobrze. Poczekam.

W braku lepszego zajęcia zajmijmy się na razie topografią. Gdzież to mnie znowu na odmianę przyniosło?

Jakaś kamienista pustynia. Jak okiem sięgnąć zwietrzałe, pokruszone skały, martwe od tysiącleci. Nigdzie ani źdźbła trawy, ani kępki mchu. Ale na tym pustkowiu, dokładnie na wprost mnie stoi coś, co w żadnym razie nie może być dziełem natury. Resztki kosmicznej bazy? Stary bunkier, porzucony przez przedpotopowych astronautów? Nie, nie bunkier. Ta szara bryła, do połowy wysokości podsypana drobnym piargiem, posiadała niegdyś nadbudówkę. Sterczy z niej jeszcze zębaty kikut czworokątnej… to chyba była wieża. Może antena? Platforma obserwacyjna? Raczej jednak wieża.

Nagle coś mnie tknęło. Pustynia? Kamienista? Pustynia na pewno. Ale czy rzeczywiście powstała w wyniku rozpadu skalistych gór, wypiętrzonych ongiś przez przyrodę, w toku długiego procesu formowania powierzchni planety?

Koloryt nieba. Te dziwnie jasne obłoki. Zapach powietrza. Upał, wręcz żar, a mimo to oddycha się swobodniej niż w ziemskim parku. Góry musiały tu być niskie i osobliwie regularne. Gruzy tworzą powtarzające się kopczyki o niemal identycznych podstawach. Ich zarysy…

Zaraz. Dlaczego pomyślałem: „gruzy…”?

Wstrzymałem oddech. Długo wlepiałem wzrok w to coś, co w pierwszej chwili porównałem do starej, opancerzonej bazy. Następnie powoli obiegłem oczami pustynny krajobraz i jeszcze wolniej wypuściłem z płuc powietrze.

Już wiedziałem.

Gruzy. Gruzowisko.

Tu nigdy nie było skalistych gór. Były katedry. Ta kamienista pustka to są ruiny. Starsze od najstarszych piramid. Piramidy wciąż jeszcze stoją.

Znajdowałem się na Omedze. Kiedy? Co za pytanie. Wtedy, gdy właśnie tak wygląda. Cóż to może mieć za znaczenie, czy ten widok należy do zamierzchłej przeszłości, czy zaistnieje dopiero po śmierci ostatniego człowieka na mojej Ziemi. Teraz mam go przed sobą. Teraz. To jest zawsze i nigdy. Ale jest.

Po raz trzeci, w odstępie paru dni, stoję na Omedze. Najpierw obserwowałem życie w pełnym rozkwicie. Minęło kilkadziesiąt godzin i minęły epoki. Został głos kosmosu i nietknięte pomniki wymarłej supercywilizacji. Znowu kilkadziesiąt godzin i pomniki rozsypały się w proch, ponieważ każda z tych godzin, gdzieś, dla kogoś, też oznaczała epokę. A może się mylę? Może biorę za rzeczywistość jedynie wytwory własnej, chorobliwie pobudzonej wyobraźni? Dopiero co przeżyłem przecież taki koszmarny wstrząs.

Opuściłem pojazd przez niewidzialną ścianę i zrobiłem kilka kroków w stronę ocalałych resztek owego nibybunkra. Przy jego prawym boku wznosiła się stroma pryzma gruzów. Tam musiała upaść wieża. Ale we frontowej ścianie wciąż widniały zmatowiałe, lecz nienaruszone masywne drzwi, trochę przypominające wejścia do skarbców w bogatych bankach.

No i nic dziwnego. Bo to naprawdę był skarbiec i bank. Nie miałem żadnych zwidów. Z całą pewnością znajduję się na Omedze. A ten nie do końca rozwalony gmach przede mną, to nic innego jak bank genów.

„Nie jesteśmy samobójcami…”

Jakżeż lekko, z jaką pewnością i wiarą wypowiedział te słowa radosny, niestrudzony budowniczy pomostu, którym on i jego ziomkowie mieli przejść przez wieczność.

Tak musi wyglądać wypalone do ostatka piekło.

W pewnym sensie widok, jaki oglądałem stojąc w tym samym miejscu obok Stalowego, był bardziej okrutny i wstrząsający. Martwa Ziemia, pokryta bez reszty pysznymi katedrami, jeszcze wyciągającymi w górę strzeliste mury i wieże, barwne, czyste, jakby wczoraj zdjęto z nich spiralne rusztowania. Ale wtedy byłem zbyt zajęty sobą. A poza tym uśpił mnie ów basowy dźwięk, płynący przestrzenią. Nucił mi kołysankę: ludzie wrócą, wrócą, wrócą…

Dzisiaj nie odzywa się już żaden daleki, zwodniczy głos. Dzisiaj wiem. To jest trup Ziemi. Gruzy rozsypią się w księżycowy pył i doczekają dnia, kiedy w przedśmiertnym zrywie pochłonie je tutejsze jasne słońce. Tej pustyni nic nie przywróci życiu.