Выбрать главу

Chwileczkę. Pustynia. Życie.

Życie…?

Nie zastanawiając się dlaczego i po co to robię, zacząłem wolno okrążać ruiny banku genów. Momentami zapadałem się w gruz po kolana. Momentami, wspiąwszy się na kamienisty kopczyk zjeżdżałem z niego tyłem, jak w tym śnie, w którym wędrowałem przez bezwodne góry. Czepiałem się wyszczerbionych bloków, jakichś filarów przypominających potrzaskane kolumny, wchodziłem na schody wiodące donikąd, urwane w powietrzu jak fantazyjne chmury. Po mniej więcej piętnastu minutach obszedłem w ten sposób dwa boki dawnej budowli. Trzeci był podsypany rumowiskiem wyżej niż poprzednie. Widać przedtem pomyliłem się co do miejsca, gdzie spoczęły pozostałości wieży. Główna jej część musiała upaść właśnie tutaj.

Wydrapałem się na dach. To znaczy, na strop pierwszej i jedynej zachowanej kondygnacji. Nadal o nic mi nie chodziło i niczego nie chciałem. Stopniowo jednak zacząłem sobie uświadamiać, że działam pod wpływem jakiegoś wewnętrznego nakazu. Dawniej to by mi wystarczyło. Odwróciłbym się na pięcie i pogwizdując odszedłbym z uśmiechem na ustach. Teraz ani się nie odwróciłem, ani nie uśmiechnąłem. Począłem szurać butami, rozgarniając gruz. Każdy mój ruch wzbijał tumany kurzu, ale pod osypiskiem wszędzie znajdowałem lite, twarde podłoże. Nigdzie najmniejszej wyrwy, czy szczeliny. Wreszcie dotarłem do kwadratu, który kiedyś stanowił podstawę wieży. Tu strop zadźwięczał inaczej. Głośniej i mniej głucho, jak zamurowane cienką ścianą tajemne przejście w starożytnym pałacu.

Rozejrzałem się. Mój wzrok padł na kawałek metalowego drąga, będącego zapewne fragmentem połamanej konstrukcji. Spróbowałem go podnieść. Rozsypał mi się w rękach, pozostawiając na dłoniach osad rdzawego pudru. Wobec tego wybrałem jeden z większych kamieni, kucnąłem i zacząłem walić w podłoże, na którym stałem.

Mokre kosmyki włosów przylepiły mi się do czoła, pot spływał ze mnie strumieniami, gubiłem oddech i odzyskiwałem go spazmatycznymi szarpnięciami klatki piersiowej, w gardle miałem żywy ogień, w kolanach watę, w półoślepłych oczach wirujące roje pomarańczowych i błękitnych iskier, ale waliłem tym kamieniem, waliłem i waliłem, jakbym za każdą sekundową przerwę miał zapłacić najwyższą cenę. Nagle usłyszałem charakterystyczny syk powietrza, wdzierającego się do hermetycznie zamkniętego, pustego naczynia. Zaraz potem rozległ się rumor spadającego gruzu i w stropie powstała spora dziura. Znieruchomiałem, z owym kamieniem, którego używałem jako młota, uniesionym wysoko nad głową. Pozostałem w tej pozycji dłuższą chwilę. Następnie powoli opuściłem ręce. Kamień wymknął mi się z palców i upadł w wyrąbany otwór. Podniosłem się i odstąpiłem dwa kroki do tyłu.

Bank genów był rozbity.

Po to się tak namordowałem? Dla kogo? Zaraz, zaraz. Kto powiedział, że nie dla siebie? Z życiem może być podobnie jak z czasem. Niech licho porwie uczone terminy. Struny, struktury, pozaciągłe kontinua, nieliniowe coś tam i tak dalej. A także ewentualne konsekwencje mojego szaleństwa. Może przez tę dziurę w suficie, za tydzień, dwa, gdy powieje wiatr, wydostaną się zalążki życia. A może nie. Jeśli się wydostaną, może po wiekach na ruinach powstaną nowe wspaniałe budowle. Albo nie powstaną. Gdyby powstały, archeolodzy mogą kiedyś obwieścić swoim współczesnym, że ich cywilizacja rozwinęła się na gruzach poprzedniej, miejscowej, lub przybyłej z kosmosu. Albo na pewnej głębokości odkryją jedynie dziwną warstwę geologiczną i wyśmieją każdego, kto próbowałby snuć wokół tej naturalnej, choć trochę osobliwej formacji, fantastyczne przypuszczenia.

Wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia. Życie, czas. Dwa uderzenia dzwonu. Ja, oni. Dla siebie, dla kogoś. Bim — bam. Melodia słów. Kiedy bije dzwon, każdy w głębi duszy wtóruje mu po swojemu. I to, na odmianę, nie jest nieważne.

Uśmiechnąłem się. Był to uśmiech całkowicie niepodobny do tego, jaki dotąd pokazywałem ludziom spotkanym w labiryntach. Następnie wzniosłem oczy do nieba i powiedziałem:

— Panie dwunastu oddziaływań, wszechogarniających kształtów i powiązanych strun przestrzeni. To zaplanowałeś sobie bez pudła. Moje podróże od granicy do granity i od dna na dole do gwiaździstego pułapu. Moją nie znaną mi przeszłość, moje zabawy, mój strach i ból. Tylko po to, bym dzisiaj, niezależnie od tego, kiedy to dzisiaj zaistniało bądź zaistnieje, znalazł się właśnie tutaj i wytłukł dziurę w dachu.

Wróciłem oczami na ziemię i uśmiechałem się dalej. Jeszcze jedna rzecz przestała się liczyć. Mianowicie kim i czym byłem dotąd. Moja historia zaczyna się dopiero teraz. Czy sprawiły to przygody, jakie przeżyłem? Ależ skąd. Zmieniło mnie i to zmieniło w sposób ostateczny, nie mają niczego wspólnego z procesami, jakich dopatrywali się u mnie Jałowiec i Kobra, coś na pozór absolutnie niedorzecznego. Ta zwariowana praca przed chwilą. Sam fakt, że się do niej wziąłem i że ją wykonałem. Nie pojmuję tego, ale tak jest.

Serce przestało mi łomotać w piersi niczym rozpędzony wagonik, który wypadł z szyn. Wciąż byłem zgrzany i czułem suchość w gardle, ale mogłem już głębiej odetchnąć.

Po tej samej pryzmie, po której wdrapałem się na strop, zjechałem z powrotem w dół. Okrążyłem budowlę, dotarłem do zamkniętych wrót i przystąpiłem do uprzątania sprzed nich gruzu. W końcu uznałem, że wystarczy. Przynajmniej jedno skrzydło drzwi mogło się już uchylić na tyle, by mnie przepuścić. Naturalnie, gdybym zdołał uporać się z zamkiem. Ale ten był skomplikowany jak w najprawdziwszym skarbcu i wykonany z tworzywa, które prawdopodobnie przetrzymałoby temperaturę i ciśnienie prawybuchu. Wróciłem na dach, położyłem się na brzuchu i zsunąłem w czarny otwór. Jego postrzępione krawędzie rozdarły mi bluzę. Co tam bluza. Puściłem się i skoczyłem. Trafiłem stopą na wystający głaz i upadłem. Od podeszwy do biodra przeszył mnie promień bólu. Zupełnie ciemno, tylko przez tę wykutą dziurę wpada pojedynczy snop światła, jakby słoneczne niebo wetknęło przez nią rękę i czegoś szukało. Usiadłem, syknąłem i stwierdziłem, że skręciłem sobie nogę w kostce. Znakomicie. Mogłem ją przecież złamać. Podniosłem się i kulejąc ruszyłem w mrok. Coś zalśniło. Wyciągnąłem dłonie i przejechałem nimi po tym lśnieniu. Szkło. Szklana ściana. Odwróciłem się i namacałem drugą, po przeciwnej stronie. Wobec tego zawróciłem i podniosłem kamień, z którego po zeskoku ześliznęła mi się stopa. Był to ten sam kamień, którego używałem w charakterze młota do kruszenia murów, a następnie upuściłem. Teraz uderzyłem nim w szklaną ścianę. Oczywiście, nie zbudowano jej ze zwykłego szkła. Musiałem się znowu dobrze napocić, zanim ją roztrzaskałem. Następnie rozprawiłem się z drugą, po czym ponownie ruszyłem przed siebie. Orientowałem się mniej więcej, w jakim kierunku powinienem zmierzać, żeby od wewnątrz trafić do głównych drzwi, sprzed których uprzątnąłem gruz. Właśnie w ich stronę prowadził korytarz, biegnący cały czas między ścianami, które były przeźroczyste, gdyby przenikało tu choć trochę światła. Co parę kroków przystawałem i wybijałem dziury w kolejnych odcinkach szklanych płyt. Nie wiedziałem przecież, czy za nimi nie ma poprzecznych grodzi, dzielących tunele banku genów na niezależne komory. Wreszcie trafiłem na drzwi. Walczyłem z nimi dobre pół godziny. Nagle rozległ się ostry trzask i ujrzałem przed sobą jasną, pionową szczelinę. Reszty dokonałem kopnięciem. Oczywiście, kopnąłem zwichniętą nogą. Wyrwał mi się jeden krótki jęk, po czym zacisnąłem zęby i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu wykuśtykałem na wolną przestrzeń. Przedtem jakoś nie pomyślałem, że jeden otwór, wysoko w górze, niczego nie załatwi. Wewnątrz znajdowały się jeszcze te hermetyczne akwaria. Poza tym zalążki życia nie mają przecież skrzydeł. Teraz to naprawiłem. Będzie przeciąg.