Выбрать главу

Oddaliłem się powoli od banku, który oszczędził bezrozumny czas, ale którego nie mógł oszczędzić człowiek, zwróciłem twarz w stronę uchylonych drzwi i usiadłem. Stopa zaczęła mi puchnąć i narywać. Ostrożnie wyciągnąłem nogę i ulokowałem ją w takiej pozycji, żeby jak najmniej dawała mi się we znaki.

Jasne słońce Omegi dotknęło horyzontu. Pracowity dzień dobiegł końca. Pora się stąd zabierać. Z całą pewnością zostawiłem strukturze przestrzeni znacznie więcej czasu, niż go potrzebowała na zasklepienie pęknięć i zaleczenie ran. Wstałem i raptem skamieniałem.

Pojazd Złotego. Mój pojazd. Opuściłem go jak taksówkę, która przywiozła mnie w miejsce, gdzie miałem coś do załatwienia i która następnie zabrałaby mnie z powrotem. Tyle, że taksówki nie bywają niewidzialne.

Rozwaliłem bank genów. Ale żebym żył tysiące razy dłużej niż Gilgamesz, nie doczekam dnia, gdy na tej planecie pojawi się rozumna istota, a wraz z nią, trochę później, międzygwiezdna komunikacja. Bo ci nowi chyba jednak zechcą latać.

Spokojnie — powiedziałem sobie. — Spokojnie — powtórzyłem i nie bez zdumienia stwierdziłem, że naprawdę ogarnia mnie spokój. Rozglądnąłem się i wytyczyłem sobie na oko boki kwadratu, wewnątrz którego musiał stać pojazd. Następnie, kulejąc, zacząłem go systematycznie przemierzać, przesuwając się za każdym razem o jeden metr. Słońce zachodziło szybciej niż u nas i przygasając, nie czerwieniało. Wciąż było tak samo jasne, nawet gdy część jego tarczy schowała się już za widnokręgiem. Jednak wokół mnie prędko gęstniał ponury cień.

Był ktoś, kto znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji stąpał dziarskim krokiem, pogwizdując sobie pod nosem bohaterską melodyjkę. Pomyślałem o tym kimś z politowaniem pozbawionym należnej mu być może mimo wszystko szczypty pobłażliwości. Dziś, tutaj, z całą pewnością nie maszerowałbym zamaszystym krokiem, choćby nie bolała mnie skręcona stopa. A pogwizdywanie… Musiałbym znaleźć inne słowa, które podłożyłbym pod nie istniejące nuty. Słowa nigdy nie napisane i takie, których nigdy nikt nie napisze. Byłyby zbyt proste.

Zatrzymałem się. Cóż to? Ja na pewno nie, niemniej ktoś tu jednak pogwizduje. Cichutko, nie po bohatersku, ale pogwizduje. Nie mam przecież omamów. Mógłbym je mieć, w tej scenerii i w tych okolicznościach. Lecz nie w tym stanie ducha i umysłu.

Nie. To nie jest pogwizdywanie. Znam ten dźwięk. Brzmi inaczej, jak odtwarzany z muzealnej płyty. Towarzyszą mu szum, poskrzypywanie i słabe trzaski, podobne do zakłóceń wywołanych iskrzeniem obluzowanych styków. Jest wyższy, matowy, pobawiony głębi. Ale to ten dźwięk. A jeszcze przed chwilą go nie było. Zrobiłem dwa kroki w kierunku, z którego dobiegał. To znaczy tam, gdzie się nasilał. Przeszedłem może trzy metry, może nawet nie i zatrzymałem się ponownie.

Poprzez niesłychanie daleką wibrację przebił się jeszcze dalszy chropowaty i zniekształcony głos człowieka. Mocno zacisnąłem powieki i wytężyłem słuch. Początkowo łowiłem jedynie dźwięk ludzkiej mowy. Po jakichś trzydziestu sekundach zacząłem rozróżniać słowa.

— Jeśli mnie słyszysz, to znaczy, że jesteś na Omedze. Dziwiłeś się, kiedy tak ją nazwałem — mówił Złoty. Mój Złoty. Jedno z dwojga. Albo nie mówił nikt, albo on. Ale raczej to drugie. Raczej, na przekór rozsądkowi, w jakiś niewytłumaczalny sposób, skądsiś, bo na pewno nie stąd, z tego wypalonego globu, dolatywał mnie jego metaliczny głos. — Przestań się dziwić. Omega jest ostatnia, prawda? Wtedy wolałem nie wyrażać się zbyt jasno. Teraz ci powiem. Miałem na myśli, że ostatnia umarła. Gdy byliśmy na niej pierwszy raz, moja cywilizacja już nie istniała. A także cywilizacja na Becie. Ja i Stalowy wędrowaliśmy w przekształconej strukturze, szukając ratunku, dlatego nie podzieliliśmy losu naszych ziomków. Ale zostaliśmy sami i to było o wiele gorsze. Trafiliśmy na twoją Ziemię i na ciebie. Czy można cofnąć czas? Wiesz już że tak, w ograniczonym zakresie. Próbowaliśmy poszerzyć ten zakres. Gdybyś ty, obdarzony potężną siłą oddziaływania, trafił do naszej przeszłości, mógłbyś zmienić zaistniały stan rzeczy, usuwając jego przyczyny. Myślisz, że to tylko fantazja? Tak, lecz jedynie do pewnego poziomu wiedzy. My mieliśmy jej więcej niż wy, ale jeszcze nie dosyć. Jednakże wystarczająco dużo, by dojrzeć w zamyśle człowieka, którego nazywasz Jałowcem, a tym samym w tobie, realną szansę. Zabieraliśmy cię do nas… nie jeden raz i nie do jednej warstwy czasu. Niestety coś zawiodło. Nie wiem co. Na pewno nie teoretyczne przesłanki eksperymentu. Na pewno człowiek. Któryś z nas. Który? Może wszyscy po trochę. Teraz to już nie ma znaczenia Chciałbym jedynie, abyś nie wspominał mnie jako naiwnego marzyciela i fanatyka. Mogło się udać. Stało się inaczej. Trudno. Żegnaj. Jeśli dociera do ciebie mój głos, to dzisiaj również w moim, jak już wspominałem, odosobnionym przypadku, jest to głos z bardzo dalekiej, nie zmienionej przeszłości. Przyszła po mnie tam, gdzie byłem. Nic sobie z tego nie rób. Nie myśl o tym. U siebie cofasz się okresowo na dół. Nie musisz. Jesteś młody. Bardzo młody. Nie dotyczy to akurat ciebie jednego, wybranego z milionów. Twoja Ziemia jest młoda. Wracaj szczęśliwie. Przepraszam.

To był koniec. Gdybym nadal miał wątpliwości, to ostatnie ciche „przepraszam” rozwiałoby je natychmiast.

Chwilę jeszcze stałem, wyczekując, z zamkniętymi oczami i przekrzywioną głową. Wreszcie uniosłem powieki. Dokoła panowała już noc. Na ciemnobłękitnym, nie granatowym, niebie, rozbłysły gwiazdy. Przebiegłem je wzrokiem i nagle Omega, na której stałem, przestała być pusta. A ja wraz z nią. Nie umiem wyrazić tego inaczej. W ogóle nie umiem tego wyrazić. Powtarzam, że to było zbyt proste. Owładnęło mną poczucie jedności. Opadła maska, którą nosiłem. Nie było we mnie jednej fałszywej nutki. Patrzyłem na uchylone wrota, do których wiodła droga przez gruzy i byłem szczęśliwy. Być może mózg podszeptywał mi, że to znowu bzdura. Nie zwracałem uwagi na te podszepty. Liczy się przecież owo osławione uderzenie serca. Słyszę je teraz, wyraźniej niż słyszałem Złotego.

Ludzie, jakież to niebywale proste! Przez całe życie wędruje się od drzwi do drzwi i odchodzi od nich z niczym. A przecież klucz stale ma się przy sobie. Mało tego. Te drzwi nigdy nie są zamknięte.

Czy może istnieć coś prostszego?

Ponownie wzniosłem oczy ku gwiazdom i zacytowałem sobie: „przed sensem świata stoję oniemiały”. Nieprawda. Wcale nie jestem oniemiały. Całkiem zwyczajnie: zgadzam się. Czegóż to ja nie naplotłem o konformizmie. Do diabła z nim. Damy mu radę. Wyleczymy się z niego, jak nauczyliśmy się leczyć raka. Ale akceptacja? O, nie. To całkiem, ale to całkiem co innego. Przed sensem świata stoję oniemiały? Raczej uśmiechnięty.

Wracaj szczęśliwie. Był tutaj ten głos z zaświatów, czy też rozbrzmiewał jedynie we mnie? Zaraz się przekonamy.

Zrobiłem dwa kroki przed siebie. Przy trzecim kroku poczułem znajome mrowienie. Skinąłem głową i posunąłem się jeszcze kawałeczek dalej. Następnie dotknąłem mojego znaczka tożsamości.

Podróż przez niesamowite, kolorowe kryształy wydała mi się milsza i krótsza niż kiedykolwiek.

XXX Ziemia jeden. Sześć

Okno było otwarte jak wtedy, gdy odlatywałem, ale dzisiaj wraz z nieco przyćmionym światłem wpadał przez nie wiatr. Rozsunięte zasłony powiewały nad podłogą niczym długie, zielone flagi. Odszedłem kilka kroków od miejsca, gdzie zatrzymał się przeźroczysty dzwon, po czym na wszelki wypadek postawiłem tam jeden z foteli. Może kiedyś znowu będzie tu czyjś dom. Uśmiechnąłem się smętnie do tej myśli. Złoty nie zagrozi już nikomu. Jego pojazd spoczął na podłodze w postaci szczypty niewidzialnego pyłu.