Выбрать главу

Wziąłem prysznic i wypiłem morze wody mineralnej. To było moje pożegnanie. Postawiłem szklankę na niskim stole, powiedziałem: czołem — i wyszedłem.

Na dworze czekała mnie niespodzianka. W pierwszej chwili poczułem się tak, jakbym znowu wylądował w jakimś obcym świecie. Jednak to wrażenie prysło w ułamku sekundy. Pomijając wszystko inne, kiedykolwiek i gdziekolwiek bym się teraz nie znalazł, już nigdy nie będę tam obcy.

Wajgelie dawno przekwitły i zmieniły barwę na żółtoczerwoną. Pnie młodych brzóz świeciły z daleka jak białe, ogołocone maszty łodzi, zimujących w porcie. Wiatr, który w domu targał zasłonami, pędził niebem ciężkie, szare chmury.

Była jesień. Jesienne popołudnie.

Północna Europa miała klimat łagodny. Emisja pyłów, utrzymujących się następnie w górnych warstwach atmosfery praktycznie nie istniała. Istniały za to dziury ozonowe. Niektóre rezerwaty, w zależności od ich charakteru i położenia posiadały własne stacje aurotechniczne. Ten, w którym się znajdowałem, nie miał jej na pewno. I tak nigdy nie widywał śniegu. Nigdy nie ścinał go mróz, ani nie nawiedzały fale spopielających ziemię upałów. Ale nie wszystko, co żyje, łatwo poddaje się zmianom. Nie wiem, jak zachowywały się zwierzęta, lecz rośliny jesienią zasypiały. Park mienił się kolorami i gdyby nie zachmurzone niebo, wyglądałby nierównie piękniej niż w lecie.

Trącając stopami szeleszczące liście przemierzyłem polanę i wyszedłem na wysypaną żwirem ścieżkę. Od razu pojawiła się przede mną zielona strzałka. Nikła, zmatowiała, jakby i ona jesienią więdła. Szedłem za nią, ponieważ prowadziła mnie główną drogą. A przy głównych drogach znajdowały się aparaty telefoniczne.

Właśnie ujrzałem przed sobą jeden z nich. Nieco odsunięty od ścieżki, ukryty wśród wiotkich pędów płaczącej jarzębiny. Przyśpieszyłem kroku i zniknąłem.

XXXI. Ziemia minus iks. Dziewięć

XXXII Ziemia jeden. Sześć (c.d.)

Nie było wiatru, ale siąpił drobny, ciepły deszcz. Właściwie mżawka, nie deszcz.

Wróciłem przedpołudniem. Z dołu nie wyniosłem żadnych wrażeń. Dopiero teraz nagle ogarnęło mnie uczucie, że miałem zrobić coś ważnego i zapomniałem co.

Stałem i patrzyłem pod nogi, w ścieżkę, która rozstąpiła się pode mną, a potem zasklepiła nad moją głową. Oczywiście, zlatując na dół, nie zapadam się pod ziemię. Tego nie potrafiłby zaplanować Jałowiec nawet z pomocą dziesięciu zaginionych supercywilizacji. Ale co z tego. Wszystko pogrzebałem pod ziemią. Już wiedziałem i znowu nie wiem. Wiem jedno. Przestało być śmiesznie. A labirynt, którym muszę iść dalej jest piekielnie zawiły i skomplikowany. Zdaje się, że tym razem rzecz dotyczyła nie pytania, lecz odpowiedzi. Jednak czy na pewno? Nie zapamiętuje się jednego uderzenia serca. Kto wie, czy nie na tym polega nieszczęście. Widać kompletnie nie nadaję się do myślenia. Drzemiący geniusz pełen chaosu. Głupek, wpatrzony w ziemię. W przeszłość.

Co to ja zamierzałem zrobić? Zadzwonić do Heleny. Po co? Podniosę słuchawkę. Może sobie przypomnę.

Oderwałem wzrok do ścieżki i spojrzałem w stronę schowanego w jarzębinie telefonu. Podszedłem do niego.

W słuchawce odezwał się głos Jałowca.

— Cześć — powiedziałem. — Chcę rozmawiać z Heleną.

Długa chwila ciszy.

— Kto mówi? — padło wreszcie.

Uśmiechnąłem się jak dawniej. Rozmawiając z nim zawsze się przecież uśmiechałem. I błaznowałem.

— Nie poznajesz? — zdziwiłem się. — Twój własny, prywatny Hermes. Sam mnie wysyłałeś, to do krainy snów, to do umarłych z innych planet, to znowu do miejscowego Hadesu. Tylko jakoś nigdy nie wracałem na Olimp.

— Halny? — zawołał z niedowierzaniem.

— Zawołaj Helenę.

— Helenę? Nie ma jej w instytucie — burknął z roztargnieniem, po czym ponownie podniósł głos. — Skąd dzwonisz?

— Z Ziemi — odparłem, zgodnie z prawdą. — Podaj mi numer Heleny.

— Człowieku! — wybuchnął. — Co się z tobą dzieje?! Ostatni raz byłeś tu w czerwcu! Zmarnowałeś tyle czasu!

— Ja nie zmarnowałem ani sekundy. Czy powiesz mi w końcu, gdzie mogę znaleźć Helenę?

Chyba w ogóle nie dotarło do niego, że coś mówiłem.

— Słuchaj — zawahał się. — Może po prostu nie wiesz, gdzie przebywałeś? Może ktoś… obcy, nie dotrzymał słowa?

— Obcy zrobił więcej, niż ktokolwiek mógł od niego wymagać — oświadczyłem. — Zaraz. Powiedziałeś, w czerwcu? A teraz mamy…?

— Październik! — cisnął ze złością. No dobrze. Skoro już jesteś wracaj na szlak. Będziemy czekać w następnym pawilonie.

— Co z Heleną?

— Masz do spełnienia bezprzykładnie doniosłą misję. Zainwestowaliśmy w ciebie…

— Nie ma Boga, a Jałowiec jest jego prorokiem — przerwałem drwiąco.

— To nieoryginalne — odparował.

Przebiegł mnie prąd. W ułamku sekundy opadła mgła, która zasnuwała mój wzrok i moją myśl. To było coś cudownego. Jak spotkanie z samym sobą w najjaśniejszej chwili życia. Przywitaliśmy się, opowiedzieliśmy pokrótce o swoich sprawach i zaraz potem na powrót stopili w jedną całość. Przypomniałem sobie wszystko, o czym zapomniałem. To znaczy, uświadomiłem sobie, że nie zapomniałem niczego i o niczym. Tylko moje objawienia były nazbyt powszednie i zwyczajne. Nie nadążały za moim ciałem i umysłem, gdy wracałem z tego przeklętego dołu. Przecież wędrówki w przeszłość wymagały tyle zapierającej dech w piersiach wiedzy, przetworzonej w najtęższych głowach.

— Proszę cię bardzo, zechciej przyjąć moje najgorętsze przeprosiny — powiedziałem do słuchawki. — Masz rację, nie jestem oryginalny. Nigdy nie byłem. Czy można stać się geniuszem i oddziaływać, żonglując cudzymi myślami? Do tego dzisiaj, gdy przestrzeń pęka w szwach od ich nadmiaru? Pewnie wiele z tych myśli przedstawia nieśmiertelną wartość, tylko kto ma je wybierać? Ty? Kobra? Nie chcę cię urazić, bo ostatecznie wyszło na to, że naprawdę niemało ci zawdzięczam… nawet jeśli pominąć twoją troskę o moje wychowanie oraz wykształcenie i nawet jeśli nie rozumiesz, o czym wobec tego w tej chwili mówię. Zresztą, ty także nie byłeś oryginalny… darujmy sobie dalszy ciąg. Ale powiem ci coś o sobie takim, jakiego mnie nie znasz. Chyba ze dwieście lat temu pewien znakomity krytyk, przed którym drżeli autorzy, studenci i co ambitniejsi czytelnicy przyjemnych acz mało ambitnych książek orzekł, że ten, kto pierwszy porównał kobietę do kwiatu był genialnym artystą, a ten, kto pierwszy to za nim powtórzył, zwyczajnym, głupim grafomanem. Otóż ów krytyk sam był głupi i niczego nie rozumiał. Ponieważ prawda wyglądała tak, że wczoraj, dziś, jutro i po wsze czasy każdy, kto popatrzy na kobietę i zachwycony jej urodą odnajdzie w sobie banalny dla postronnych obraz rozkwitającej róży, jest równie wielkim artystą jak ten pierwszy z pierwszych. Widzisz, to właśnie miedzy innymi odkryłem… tułając się po świecie i światach. Nie między innymi. Przede wszystkim to. Pewnie uważasz, że bełkoczę jak zidiociały jąkała, wsadzony na wielbłąda. Wobec tego zrób próbę. Zamiast „kobieta” powiedz: świat, Ziemia, życie, rozum, prawda, szczęście… Znajdziesz jeszcze co najmniej parę podobnych pojęć i słów. A zamiast „kwiat”? No proszę, szukaj. Ale w sobie. W sobie, nie w szumie informacyjnym, który pcha ci się w uszy. Można codziennie przez dziesięć lat pisać ten sam wiersz i być poetą. Nie można stać się poetą, studiując antologie. Zdaje się, że rzeczywiście trochę bełkoczę. Nieważne. Jeśli istnieje między nami choćby ślad duchowej bliskości pojmiesz, o co mi chodzi. Jeśli nie, trudno. Tak czy inaczej wybacz, że sprawiam ci zawód — zaznaczyłem grzecznie. — Panie doktorze, nigdy nie wrócę na szlak zielonych strzałek. Mimo to powiedz mi, proszę cię, gdzie jest Helena?