— Zmieniłeś się, co? — rzekł gorzko. — Człowiek jest odbiciem własnych czynów i pokonanych przez siebie przeszkód. Tak?
— Pocałuj mnie gdzieś — zaproponowałem, wciąż spokojnie, ale już nieco mniej grzecznie. — Helena?
— Razem z nią będziesz odtąd przekształcać społeczeństwo? — spytał niby to z ironią, lecz w gruncie rzeczy smutnie. Całkiem jak Złoty.
— Co ty wiesz o przekształcaniu — rzuciłem. — Przecież pragniesz, aby lepsi byli wszyscy inni. Sam nie potrzebujesz się przekształcać. Dopiero kiedy cała ludzkość będzie już nieopisanie mądra i szlachetna, łaskawie się do niej przyłączysz. Uważaj, żebyś się nie spóźnił na ostatni pociąg. Ja odjeżdżam dzisiaj. Nie spodziewałem się, że zrezygnuje, ale zrezygnował. Może nie była to kapitulacja zupełna i ostateczna. Może po cichu liczył na to, że po niedługim czasie, bogatszy o kilka nowych doświadczeń w Mieście, zmienię zdanie, lub że stanie się coś, co mnie do tego zmusi. Na razie jednak przestał się upierać.
— Helena już nie pracuje w instytucie — powiedział.
— Nie wiem, gdzie jest. Nie mam z nią kontaktu. O ile cię to interesuje, jest w ciąży. Zdaje się, w piątym miesiącu,
Czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik…
— Jesteś tam jeszcze? — usłyszałem.
— Nie! — wykrzyknąłem i zaśmiałem się. — Nie ma mnie! To nie żart! Naprawdę mnie nie ma! Zniknąłem w przeszłości!
Leciałem przez jesienny, zadeszczony park, jak na skrzydłach. Ślizgałem się na mokrej trawie, wymachiwałem rękami i wykrzykiwałem: czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik! Zdążyłem! Będę mieć syna! Każdy zasługuje na miłość, nie każdy, żeby kochać? Powiedzcie to komuś innemu. Piekło i szatani, jak ja będę go kochać! Jego i jego matkę! O, poodziałujemy sobie we troje nawzajem na siebie! Dorośnie, pójdzie między ludzi, zagubionych, zalęknionych, niepewnych jutra, ale w głębi duszy czujących, że droga należy do nich. Niech się buntują i niech zawsze mają coś, przeciwko czemu by się buntowali. A on niech tylko będzie sobą, dzieckiem miłości. Prędzej czy później uzdrowi ludzi i Ziemię. Przecież odziedziczy po mnie ten milczący brylant. Będzie go mieć w sobie i niech mnie szlag trafi, jeśli nie zrobię wszystkiego, by ten brylant się odezwał, kiedy przyjdzie jego pora, błysnął i oślepił wszelkich możliwych mędrków, prowadzących świat milionami śladów wydeptanych w tysiącach krzyżujących się labiryntów. A także bezwolnych pięknoduchów, czcicieli niezawodności, oraz optymistycznych grajków, brzdąkających na wszystkich strunach kosmosu. Prawda, tam rozwaliłem ten bank. A tu? Czyż tu także nie jestem dawcą życia?
Istnieje dolna granica prostoty i prostoduszności, poniżej której zaczyna się sfera zastrzeżona dla jaskiniowców, również tych latających na Marsa. Zapewne biegnąc wtedy przez park ani raz nie wychyliłem czubka głowy z tej właśnie strefy. Ale nawet gdybym zdawał sobie z tego sprawę, nie popsuło by mi to nastroju.
Jałowiec nie musiał mi mówić, gdzie jest Helena. „Tam zasypia spokój”. Brama wjazdowa. Dalej wciąż prosto. Nie skręcać wraz z szosą. Kładka przez potok, sad, szkoła, domy, zabytkowy kościółek. Pamiętałem każde jej słowo, wypowiedziane z tym, tak niezwykłym u niej radosnym ożywieniem, przy oknie w rzekomo moim domu. Jakaż była wtedy śliczna. Za kościołem iść wciąż z twarzą zwróconą ku górom. Nie sposób zabłądzić, bo ta droga prowadzi tylko do jednej dolinki.
Najtrudniejszy był pierwszy etap. Instytut zajmował rzeczywiście ogromny teren. Założyłem, że brama będzie się znajdować za pierwszym pawilonem i na chybił trafił zmierzałem w kierunku, który też jedynie na wyczucie uznałem za właściwy.
Deszcz przestał siąpić, chmury się rozstąpiły i park zalśnił wszystkimi kolorami tęczy. Nie biegłem już. Szedłem szybkim, wydłużonym krokiem, wyłącznie po trawie. Przecinające mi drogę ścieżki przesadzałem niby trójskoczek. Jakby można przeskoczyć nad pułapką, zastawioną przez czas.
Ostatecznie jakimś cudem trafiłem. Z przedpołudnia zrobiło się popołudnie, pawilon nie był tym, który zgodnie z moim założeniem miał nosić numer jeden, bo posiadał dolepione do głównej jeszcze dwie mniejsze kopuły, niemniej zaraz za nim ujrzałem szeroką, twardą szosę, obrzeżoną szpalerem topoli.
Mignęła mi automatyczna taksówka. Parę osób szło w kierunku trójkopulastego budynku, parę w stronę otwartej bramy, wykonanej z pięknie wykutych metalowych prętów. Tu, na oczach ludzi, nie wypadało już deptać trawy. Wkroczyłem na jezdnię i zacząłem z napięciem obserwować powietrze przed sobą na wysokości kolan. Przeszedłszy kilkanaście metrów odetchnąłem z ulgą. Ani śladu strzałek.
Za bramą szosa wpadała w rzadki, bukowy las. Na pierwszej polanie zakręcała, zniżając się ku zasłoniętej drzewami dolinie. Tam gdzie zaczynał się łuk, widniała gruntowa ścieżka, zbiegająca po skarpie do drewnianego mostku, przerzuconego nad kamienistym potokiem. Mostek wyglądał jak z podhalańskiego skansenu. Ale Podhale było blisko, a ja nadal znajdowałem się w rezerwacie.
Wszystko się zgadzało poza pogodą, o co jednak nie mogłem winić Heleny. O pogodzie przecież nie wspominała. Zachmurzyło się na nowo, już kiedy przechodziłem obok owych opisanych przez nią starych domów, za strumieniem, sadem i szkołą. Gdy zbliżałem się do kamiennego ogrodzenia nakrytego drewnianym, spadzistym gontem, które otaczało teren zabytkowego kościoła, zaczęło padać. Tym razem nie była to jakaś tam mżawka, czy inny kapuśniaczek. Lunęło raptownie jak za dawnych dobrych czasów w podzwrotnikowej dżungli. Takie wielkie, ciężkie krople, walące pionowo zbitą ścianą wody. Paroma susami dopadłem wejścia do kościółka i schroniłem pod rzeźbionym okapem, ale wystarczyło tych kilka sekund, żebym przemókł jak gąbka pod fontanną. Prychając strzepnąłem wodę z włosów, brwi i nosa. W tym momencie zagrzmiało. Echo odbiło się od gór, wstrząsnęło modrzewiową wieżą kościółka i z niechętnym pomrukiem osiadło gdzieś za rzeką. Za moimi plecami skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem księdza w rozpiętej pod szyją sutannie. Był to wysoki gruby mężczyzna, dobrze po siedemdziesiątce. Spojrzał zatroskanym wzrokiem na niebo, po czym mruknął:
— Dach przecieka. Znowu trzeba będzie wołać konserwatorów. Nie cierpię hałasu… — popatrzył na mnie i jego pełna twarz nagle zmieniła wyraz. — Przecież pan zmókł do suchej nitki! — zawołał. — Niechże pan wejdzie — chwycił mnie za rękę, dokładnie tak, jak mieli to w zwyczaju robić Złoty oraz Stalowy i wciągnął przez uchylone drzwi do kościoła. Znalazłem się w cichym, ciepłym wnętrzu, pogrążonym w półmroku, przesączonym wonią kadzidła, drewna i roztopionego wosku. Przed głównym ołtarzem, z obrazem przedstawiającym Matkę Boską z Dzieciątkiem, tliła się niczym robaczek świętojański ozdobna lampka, zwisająca z sufitu. Z boku patrzyły skupione twarze świętych. Poczułem się trochę nieswojo. Poza tym żal mi było każdej straconej chwili. Delikatnie oswobodziłem ramię z uścisku księdza, który prowadził mnie samym środkiem nawy i przystanąłem.
— Bardzo dziękuję — mimo woli zniżyłem głos do szeptu. — Naprawdę mogę przeczekać deszcz przed wejściem. Burza przejdzie raz dwa, a mnie nic się nie stanie. Śpieszę się.