Złapał mnie na odmianę za rękaw bluzki i pociągnął dalej.
— Dobrze, dobrze — powiedział głośno. — Dzisiaj wszyscy się tylko śpieszą. A pan pewnie należy do tych, którzy obok kościołów zawsze przebiegają już wręcz galopem i teraz boi się pan, że przyszła koza do woza. Zgadłem?
— No… — mruknąłem niepewnie.
Zaśmiał się i zaprowadził mnie do jakiegoś pokoiku za zakrystią. Kazał mi zdjąć spodnie oraz bluzę i zniknął z nimi za następnymi bocznymi drzwiami. Nie było go może dwie minuty. Wrócił i bez słowa oddał mi moje błękitne ubranko wysuszone na pieprz. Kiedy je wkładałem spytał:
— A właściwie, dokąd panu tak pilno?
— W góry. Do pewnej dolinki. Tu, tej najbliższej — wykonałem nieokreślony ruch głową.
— W góry? O tej porze? W taką pogodę? — o mało się nie przeżegnał.
— Czeka na mnie kobieta — wyjaśniłem. — Jest w ciąży — dodałem, wiedząc, że duchowni wszelkich wyznań cenią sobie kobiety, które zachodzą w ciążę i rodzą dzieci. Ten, skądinąd sympatyczny duchowny, stanowił jednak wyjątek. Cofnął się i wytrzeszczył oczy. Jego okrągła twarz zrobiła się długa i wklęsła.
— O Boże! — jęknął. — W ciąży! Tu, o? — wskazał ręką kierunek. — W tej dolince?
— Owszem… — bąknąłem, nieco zaskoczony taką reakcją.
— Moja dziewczyna — dorzuciłem.
— Dziewczyna? Jak to, dziewczyna? — spytał podejrzliwie. Przyszło mi na myśl, że pewnie wolałby, abyśmy byli małżeństwem.
— Teraz się pobierzemy — zapewniłem go skwapliwie.
— Nie było mnie tu blisko pół roku. Tak się złożyło. Przez ten czas kupiła pięknie położoną opuszczoną chałupę. Moja dziewczyna… — powtórzyłem bezradnie. — Ma na imię Helena.
Uspokoił się momentalnie. Twarz mu pojaśniała.
— A tak, wiem, widziałem ją — powiedział rozweselony.
— Ona nie omija naszego kościółka. Młodziutka i śliczna — mrugnął do mnie porozumiewawczo. — Gratuluję. Kiedy pan wspomniał o kobiecie w ciąży… — znowu zmarkotniał i ciężko westchnął. — Wie pan, właśnie w tej dolinie, w ostatnim domu, mieszka jedna baba… proszę pana, potwór, nie baba! Ubrdało jej się na starość, że jest w ciąży i urodzi Pana Jezusa. Panie — niemal zaszlochał — ona dobiega dziewięćdziesiątki! Jest w tej ciąży od dwudziestu lat! I codziennie przylatuje do mnie do spowiedzi. Skląłem ją parę razy, to pojechała do biskupa. Pisała nawet do papieża.
— Pewnie nie ma dzieci i jest po prostu chora — postukałem się palcem w czoło, próbując sprawiedliwie obdzielić swoim współczuciem babę i prześladowanego przez nią księdza. Ten jednak żachnął się ze złością.
— Naturalnie, że ma fioła. Ale wyłącznie na tym jednym jedynym punkcie. Poza tym jest zdrowa jak rzepa. A dzieci? Panie kochany, ma dwóch synów i całą kupę wnuków. Przyjeżdżają tu, przywożą lekarzy, specjalistów. Wszystko na nic. Babsztyl przez całe życie nie spędził dnia w łóżku, nie wie co to katar, tylko ma gust urodzić Pana Jezusa. Powiedziałem jej, że słonica jest w ciąży wszystkiego dwa lata, a ona na to, żebym nie bluźnił, bo słonica nie wyda na świat Zbawiciela. Ja bluźnię, uważa pan? Ja!
Uśmiechnąłem się nieznacznie, ale natychmiast spoważniałem. Popatrzyłem w stronę małego okienka, umieszczonego wysoko, pod samym sufitem i dostrzegłem nieco już pociemniałe, lecz czyste niebo. Ksiądz podchwycił to moje spojrzenie.
Zagadałem tu pana na śmierć — powiedział szybko. — Przepraszam. Rzeczywiście, wypogodziło się. Chodźmy.
Jednak przed kościołem zatrzymał mnie ponownie i pokazał ręką niebo. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Znad gór ciągnęły niskie chmury.
— To jeszcze nie koniec deszczu — zamruczał. — Niech pan tu chwilę poczeka — zanim zdążyłem zaprotestować, zniknął za drzwiami. Wrócił niosąc wypłowiałą sutannę i czarny kapelusz z szerokim rondem.
— Proszę to wziąć — rzekł wręczając mi oba wymienione, dość niecodzienne jak dla mnie, przedmioty. — Niestety, płaszcz przeciwdeszczowy mam tylko jeden. Ale ta sutanna jest taka stara i sfilcowana, że nie wchłonie nawet kropli wody. Użyje jej pan zamiast peleryny. No, niechże pan bierze — zniecierpliwił się, ponieważ stałem niezdecydowany, nie wiedząc, co zrobić. — Odda mi pan przy okazji, a jeśli nie, to tym lepiej. Pozbędę się przynajmniej dwóch niepotrzebnych łachów. A może pan się boi — skrzywił się filuternie — że od tej sukienki przejdzie na pana moja prawda i coś panu popłacze w pańskiej?
Roześmiałem się. Moja prawda. Gdybyż ten człowiek wiedział. Nie ociągałem się dłużej.
— Dziękuję — wziąłem sutannę oraz kapelusz, zwinąłem je, ponieważ jakby nie było na razie jeszcze nie padało i wsadziłem sobie pod pachę. — Oddam na pewno. Sądzę, że zostanę w tej okolicy na dłużej.
— To dobrze — rzekł zadowolony, po czym spojrzał na mnie i uniósł brwi. — Nie rozumiem tylko z czego pan się śmieje?
— Z siebie — odparłem szczerze. — Z tej mojej prawdy. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że nie mam żadnej, albo mam wszystkie. Absolutnie wszystkie, ile ich było, od Demokryta, przez Tomasza z Akwinu i Jamesa, aż po uczniów Hawkinga, którzy twierdzą, że wszechświat, ogołocony przez nich z osobliwości w rodzaju tych, jakie wynajdywał Einstein jest niezniszczalny i nigdy nie został stworzony. Po prostu jest. Natomiast dzisiaj o swojej prawdzie nie potrafię powiedzieć zupełnie nic. Nie znajduję słów. Niemniej obawiam się, że nie prowadzi ona najkrótszą drogą do… — wskazałem oczami drzwi do kościoła. — Przepraszam, jeśli…
Machnął ręką, nie pozwalając mi skończyć.
— Proszę pana — rzekł lekko. — Może się mylę, ale coś mi podszeptuje, że tam, dokąd pan idzie dzisiaj, też nie szedł pan najkrótszą drogą. Niczego nie chcę przez to powiedzieć — zastrzegł się z ciepłym, choć odrobinę kpiącym uśmieszkiem. — No, do widzenia. Robi się późno.
— Do widzenia. Jeszcze raz bardzo dziękuję.
— Nie ma za co. Pozdrowienia dla… żony — mimo wszystko w obliczu ciąży u normalnej, młodej kobiety, słowo „dziewczyna” nie mogło mu przejść przez usta. Przemiły staruszek.
XXXIII. Ziemia. Zero
Nastał wczesny, październikowy wieczór. Zapadł mrok. Niebo było zaciągnięte chmurami. Na ich tle niewysokie pasmo gór wydawało się groźne i nieprzystępne. Łagodne wierzchołki nabrały wyglądu zbójeckich zamków, zbudowanych z czarnego bazaltu.
Zaraz za boczną linią karpackiej magistrali teren zaczął się dość ostro wznosić. Polna droga odbiegała zygzakiem w prawo, przecinała wąwóz i ukazywała się wysoko na przeciwległym zboczu, wiodąc prostym, stromym trawersem do granicy lasu. Pojedynczym szeregiem ciągnęły się wzdłuż niej stare, wiejskie domy. Pomyślałem, że zyskam na czasie, omijając wąwóz górą. Wzgardziłem wyjeżdżoną drogą i poszedłem dalej na wprost, ledwie widoczną kamienistą ścieżynką, prowadzącą grzbietem trawiastego żebra.
Jednak zanim osiągnąłem wysokość, na której u szczytu wąwozu sierpowata polanka łączyła jedno żebro z drugim, otoczył mnie zwarty, świerkowy las. W dodatku ścieżka albo dobiegała jedynie do pierwszych drzew, albo ją zgubiłem. Pozostało mi tylko piąć się na oślep w górę, do poprzecznej przecinki, wiodącej granią głównego pasma. Wciąż wydawało mi się, że już widzę tę przecinkę przed sobą i wciąż było to złudzenie. Na domiar złego znowu zaczęło padać. Nasadziłem na głowę czarny kapelusz i przeprosiłem się ze starą sutanną. Zanim narzuciłem ją na siebie i zapiąłem pod brodą, wciągnąłem rękawy do wewnątrz. Jej właściciel był mniej więcej mojego wzrostu, lecz znacznie pokaźniejszej tuszy. Dzięki temu teraz rzeczywiście znakomicie zastępowała mi prawdziwą pelerynę.