— Dla mnie? — ucieszyłem się obłudnie. — Prezenty? Od ciebie? Już?
Zaczerwieniła się aż po skronie.
— To znaczek tożsamości… — szepnęła. Wziąłem od niej kwadracik i powiesiłem go sobie na szyi. Naturalnie, że znak tożsamości. Każdy człowiek ma taki. Inaczej nie mógłby korzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Nie mógłby, na przykład, dysponować swoim kontem bankowym. Nie mógłby się leczyć, bo komputery diagnostyczne nie odnalazłyby w pamięci opisu jego organizmu i nikt w przychodni nie chciałby z nim gadać. Nie mógłby pracować, podróżować, robić zakupów. Nie mógłby mieszkać, chyba w ukradzionej beczce, jak ów Grek, który stał się mędrcem i uznał, że prócz mądrości nie ma żadnych potrzeb, odkąd za oszustwa wypędzono go z rodzinnej Synopy. I który nie słyszał o rozliczeniach bezgotówkowych. Nie mógłby właściwie niczego, wyjąwszy parę rzeczy, przez tegoż Greka i jego duchowych spadkobierców uważanych za najważniejsze. Ja, jak się teraz nad tym zastanowiłem, również nie odczuwałem żadnych potrzeb. Nie istniało nic, co chciałbym mieć. Ambicje? A cóż to jest? Pozycja? Zdobycze? Otwórzcież mi, kobieto, klozet pierwszej klasy, jak kiedyś mawiał pewien pisarz. Tylko, że u mnie ten brak zainteresowania nie wynikał z przyjętej postawy. Postawa, jakakolwiek postawa, była mi akurat tyle pożądana, co prywatny księżyc. Ewentualnie mógłbym na tym zbędnym księżycu ulokować wszystkich Diogenesów, ilu ich kiedykolwiek żyło, i ilu przetrwało do naszych czasów, gdzieś tam, w okolicach subkontynentu indyjskiego. Ale co innego autentyczne zainteresowania, a co innego ciekawość. Zaspokajanie zwykłej, przelotnej ciekawości, to też rodzaj zabawy. A mnie było wesoło. Pomyślałem, że tym razem pozwolę mojemu aniołowi trochę się pomęczyć.
— Popatrz, popatrz — zdziwiłem się, obracając w palcach brązowy kwadracik. — A więc mam szczęście cieszyć się twoim towarzystwem nie dlatego, że sobie tego życzyłem. To było zaplanowane. Od początku wiedziałaś, że ze mną pójdziesz. Inaczej nie miałabyś tutaj tego cacuszka. Oto jak anioł przemienia się w goryla. A może tylko kwalifikowaną pielęgniarkę? Trenowałaś judo?
Dziewczyna przygryzła dolną wargę i spuściła oczy. Przybladła, a potem znowu się zaczerwieniła.
— No i jeszcze jeden śmieszny szczególik — ciągnąłem bezlitośnie. — Okazuje się, że posiadam coś takiego, jak tożsamość. Ja? Osobnik, któremu nie wolno czuć się jednostką? Wątpliwe, abyśmy na tym czarodziejskim szlaku, chodząc od pawilonu do pawilonu w cieniu srebrzystych wiązów, spotkali jakiegoś przypadkowego spacerowicza. Ale nie można tego wykluczyć, prawda? Niech się na przykład przewrócę i złamię sobie nogę. Niech wybuchnie pożar. Przyleci straż, albo pogotowie. Każdy niewtajemniczony ogromnie by się zdziwił, widząc człowieka bez znaczka tożsamości. Niemniej jest to potknięcie. Mając ten kwadracik mógłbym przecież, gdyby mi się tu przestało podobać, plunąć na zielone strzałki, podejść do pierwszego napotkanego telefonu i wezwać inspektorów.
— Pan tego nie zrobi… — splotła dłonie na piersiach. Jej wargi zadrżały. — Proszę, nie stójmy dłużej. Powinien pan iść…
— Dlaczego niby miałbym nie zrobić? Eksperymenty na ludziach są zabronione.
Chabrowe oczy spojrzały na mnie z rozpaczą.
— Jestem tylko asystentką… Właściwie nawet stażystką. Nie było mnie, kiedy… — głos uwiązł jej w krtani. — Zapewniono mnie… — znowu nie skończyła. — Proszę pana — wykrztusiła, zdesperowana — jeśli ma się pewność, że to nie zaszkodzi, a może pomóc innym…
Stanowczo nie umiała kłamać.
— Powiedz jeszcze raz: proszę.
— Proszę… — ledwie to dosłyszałem. Roześmiałem się, odwróciłem i ruszyłem w dalszą drogę, pilnie bacząc, by prowadzić przed sobą strzałki dokładnie tam, gdzie chciały być prowadzone.
Weszliśmy w cień, wprawdzie nie srebrzystych wiązów tylko jednego, ogromnego dębu, ale zrobiło się jeszcze przyjemniej. Przez liście przeświecało trochę słońca. Ścieżka poruszała się przed nami jak wielka nakrapiana salamandra. Pachniała trawa i ziemia. Tym ostrzej smagnął mnie upał, kiedy znów znaleźliśmy się na odsłoniętej przestrzeni. Było południe. Słońce stało w zenicie.
Za dębem dróżka biegła jakieś pięćdziesiąt metrów prosto, po czym skręcała w prawo, wpadając między zarośla. Nieco wcześniej zaczynała się długa grządka, równoległa do ścieżki i obsadzona różami. Grządka była nieco zachwaszczona, lecz różane krzewy wyglądały zdrowo i miały mnóstwo kwiatów. Zupełnie odruchowo zboczyłem, żeby przytknąć nos do najbliższego otwartego pąka, przypominającego flaminga z lekko rozchylonymi skrzydłami, zastygłego na jednej nodze. Oczywiście, strzałka w przodzie zgasła, dziewczynie wyrwał się bolesny okrzyk, a ja szybko zabrałem nos i skierowałem go we właściwą stronę.
— Przepraszam, nie chciałem — mruknąłem. Powinienem się jeszcze wyjątkowo promiennie uśmiechnąć, ale właśnie wyjątkowo nie uśmiechnąłem się wcale. Dokonałem bowiem pewnego odkrycia. Kiedy schodzę na fałszywą drogę, moje strzałki obrażają się i znikają. O tym już wiedziałem. Dopiero teraz zauważyłem jednak, że wtedy i mnie samemu zaczyna się iść jakoś inaczej. Jakby powietrze stawało się naraz gęstsze, a żwir na ścieżce bardziej sypki i grząski. Jakbym musiał pokonywać przeciwny wiatr, wiejący wyłącznie dla mnie, choć nawet ja nie miałem prawa go słyszeć, ani czuć na skórze jego podmuchów. Ciekawe. Dodatkowe zabezpieczenie? Wątpliwe. Zawsze można pójść po piargu pod wiatr. Autosugestia? Złudzenie? Niewykluczone. A jeśli nie? Cóż, wówczas fizyk powiedziałby, że zielone strzałki prowadzą mnie linią najmniejszego oporu. A psychofizyk…
Do diabła z psychofizykami! Do diabła z sugestiami i złudzeniami! W każdej chwili mogę ponowić próbę. Tylko po co? Przecież tak czy owak wygodniej idzie mi się tym przygotowanym dla mnie szlakiem, niż poza nim. Najwyżej znowu nastraszę dziewczynę. Już teraz zachowuje się jakoś dziwnie.
Jak na to, do czego zdążyła mnie przyzwyczaić, Helena rzeczywiście zachowywała się dziwnie. Od kilkunastu sekund szła nie za mną, a obok mnie i niespokojnie się rozglądała. Róże zostały w tyle. Ścieżka wpadała w łuk. W głębi, za podwójnym szpalerem krzewów obsypanych fioletowymi kwiatami widniała słoneczna polana z niewielkim pagórkiem. Dalej znowu rosły drzewa. Spomiędzy nich, jak szara tęcza, wybiegał na niebo dach kopuły. Następna hala. Drugi pawilon.
W tym momencie dziewczyna wyprzedziła mnie i nie odwracając się stanęła z lekko odchylonymi rękami, jakby chciała zagrodzić mi drogę, a przynajmniej zasłonić sobą obraz mojej małej, zielonej przyjaciółki. Podszedłem, zatrzymałem się i spytałem:
— Aniołecek zmęcony? Czy gorylowi coś się pokićkało?
Chyba ją uraziłem. Musnęła mnie chmurnym wzrokiem, po czym ponownie odwróciła się do mnie tyłem. Spuściła głowę. Nie trzymała już rąk odchylonych od ciała. Uniosła je i coś sobie poprawiała na piersiach, tak, żebym nie widział. Może sukienka jej się rozpięła? Jednak kiedy zajrzałem jej przez ramię, zobaczyłem, że nie zapina sukienki, tylko przeciwnie. Pod nią nic na sobie nie miała, jak ja, pod moją błękitną bluzką. Było na co popatrzeć. To znaczy, nie u mnie.
— Do licha! — zapiałem z entuzjazmem. — Czy to nowy test? Jeśli tak, proszę o dalszy ciąg. Ale natychmiast! Inaczej sam go sobie zaprogramuję!
Podskoczyła. Dopiero kiedy się odezwałem spostrzegła moją brodę, wyzierającą znad jej ramienia. Błyskawicznie odsunęła się o krok i skrzyżowała dłonie na piersiach. Zrobiła to jednak ułamek sekundy za późno. Z trudem, bo z trudem, lecz przeniosłem wzrok odrobinę wyżej. Tam, gdzie jej smukła szyja pięknymi, miękkimi liniami, spływała w obojczyk.