Выбрать главу

Ona również nosiła swój znaczek tożsamości na cieniutkim, srebrnym łańcuszku. Ale, w przeciwieństwie do mnie, zawiesiła sobie nie jeden, a dwa łańcuszki. Do drugiego było przytwierdzone coś, czego na pewno nie uznałaby za ozdobę najbardziej ekstrawagancka modnisia. Podłużny skrawek sztywnej, perforowanej folii.

Nie rozpinała sukienki po to, żebym niby przypadkiem mógł się zachwycić widokiem jej wspaniałego ciała. Nie pokazała go zresztą aż tak dużo. To tylko ja zareagowałem jak początkujący harcerzyk. Po prostu, łańcuszek z folią był co najmniej dwa razy dłuższy od tego, na którym wisiał jej zwykły, osobisty znaczek. Perforowana karteczka znajdowała się za nisko i posiadała zbyt ostre brzegi, by mogła ją wydobyć przez skromnie wycięty dekolt. W najlepszym razie podrapałaby sobie skórę na biuście. To byłoby okropne.

— Dobrze już, dobrze — powiedziałem pojednawczo, prostując się. — Niech pan tego nie robi, niech pan tak nie mówi, niech pan tak nie patrzy. Poddaję się… na razie. Niegrzeczna dziewczynka — wreszcie znowu uśmiechałem się, jak należało uśmiechać się przez cały czas, czyli promiennie. — Tylko niegrzeczne dziewczynki noszą przy sobie ściągawki. Zdążyłaś? Nie będzie dwói?

Niestety zdążyła. Ściągaczka powędrowała tam, gdzie przenigdy nie powinno wędrować coś równie zimnego i nieczułego jak folia. Szybko doprowadziła sukienkę do porządku. Była zdyszana i zarumieniona po nasadę włosów. Ale już nie myślała o tym, że niechcący pozwoliła mi zapuścić żurawia w zastrzeżone rejony. Miała coś ważniejszego na głowie.

— Proszę pana — unikała mojego wzroku. — Musimy…

— Marku — upomniałem się.

Przełknęła ślinę.

— Panie Marku — na więcej absolutnie nie mogła się zdobyć. — Cofnijmy się kawałeczek, dobrze…?

Podążyłem za jej spojrzeniem. Powoli, uważnie mierzyła oczami długość grządki z różami. Jakby przechodząc tamtędy o czymś zapomniała, albo coś zgubiła. Lub też jakby nie wydarzyło się tam coś, co powinno było się wydarzyć. Co musiało się wydarzyć.

— Czemu nie? — powiedziałem pogodnie. — Z tobą mogę cały dzień chodzić po tym pięknym parku tam i z powrotem. Wolę to, niż podejrzane wizyty w podejrzanych pawilonach u podejrzanych osób. A kiedy znużone słońce złoży płomienistą głowę na widnokręgu, wtopimy się w pociemniałą zieleń, odnajdziemy altanę oplecioną girlandami kwiecia i tam, podczas tajemniczego misterium przechodzenia wieczoru w noc, nareszcie spotkają się nasze spragnione wargi…

— Och! — zaprotestowała okrzykiem, w którym obok oburzenia zabrzmiała najprawdziwsza pasja. Nieźle, jak na anioła.

— Co? — uniosłem brwi. — Stara, zacna liryka cię nie bierze? Trudno. Wobec tego powiem inaczej. Jesteś cudowna i mam wściekłą ochotę…

— Proszę pana! — pasja nader szybko ustąpiła miejsca błaganiu. Skapitulowałem. Ale niezupełnie. Odwróciłem się i tak jak sobie tego życzyła ruszyłem z powrotem wzdłuż różanej grządki. Jednak po paru krokach przystanąłem i wyciągnąłem za siebie rękę.

— Przedtem prowadziły mnie strzałki. Teraz ich nie ma. Czuję się osamotniony i zagubiony. Nie pójdę dalej, jeśli nie wesprze mnie czyjaś opiekuńcza dłoń.

Nie spodziewałem się tego, lecz wzięła mnie za rękę. Ujęła ją trzema palcami i trzymała tak, jakby niosła mydlaną bańkę. Miała długie, wąskie, delikatne palce. Ich dotyk był ciepły, matowy i, wbrew jej woli, pieszczotliwy. Nic już nie powiedziałem. Ruszyłem znowu przed siebie.

Przy końcu grządki ponownie poprosiła, żebyśmy zawrócili. Wciąż o nic nie pytałem i nie odzywałem się. W pewnym momencie jej palce uścisnęły mnie odrobinę mocniej. Był to znak, że mam iść troszeczkę wolniej. Usłuchałem. Dlaczego nie. Jeśli właśnie na tym odcinku miało się coś wydarzyć? Może poprzednio minęliśmy go za prędko? Nie chciałem, żeby jeszcze raz musiała sięgać po tę paskudną folię.

Nie musiała. Zrobiłem następne dwa kroki i zapadłem się w nicość. Nie poczułem żadnego zamętu w głowie, nagłego osłabienia, duszności. Światło dnia na najkrótsze mgnienie nie utraciło nic ze swego blasku. Straciłem przytomność w ułamku sekundy, bez najmniejszej oznaki zapowiadającej omdlenie.

IV. Ziemia minus iks. Jeden

V. Ziemia jeden. Dwa (c.d.)

Gdy człowiek traci przytomność, wali się na ziemię i leży jak długi. Budzi się w pozycji horyzontalnej i przez pewien czas widzi wszystko od dołu, nie wiedząc, czemu to tak dziwnie wygląda.

Ja stałem na ścieżce dokładnie tam, gdzie zemdlałem, w pełni sił i świadomości, gotów natychmiast ruszyć dalej. Odczuwałem wprawdzie pewne zmęczenie, ale na pewno nie chorobliwe. Raczej takie, jakie odczuwa sportowiec po rzetelnym treningu. Nic się nie stało. Nic się nie zmieniło.

Co to, to nie.

Zmieniło się oświetlenie. Sam potem nie mogłem pojąć, dlaczego w pierwszej chwili zupełnie nie zwróciłem uwagi na Helenę, tylko uniosłem głowę, żeby odszukać słońce. Dopiero co było w zenicie. Teraz go tam nie znalazłem. Schowało się za drzewa i wisiało tuż nad horyzontem. Tyle, że nie już. Jeszcze. Nie trzeba koniecznie wiedzieć, gdzie jest wschód, a gdzie zachód, by odróżnić świt od wieczoru.

Był wczesny ranek. Moje omdlenie trwało…

Oczywiście, żadne omdlenie. Mój… No, moja nieobecność.

Odetchnąłem głęboko. Powietrze przeniknęło mnie całego i wyparowało przez skórę wraz z resztkami zmęczenia. Park w południe był cichy i senny. O świcie przepiękny. Wypełniał go świergot ptaków. Ni stąd ni zowąd ogarnęła mnie euforyczna radość. Przegiąłem się do tyłu, zadarłem w górę łokcie, a dłońmi objąłem sobie twarz. Euforia trochę mi przeszła. Byłem gładko ogolony, jakbym właśnie wyszedł od fryzjera. A przecież jeszcze przed chwilą… Co tam. Też zmartwienie. Gdybym odkrył, że wyrosła mi srebrna, jałowcowata broda, to co innego.

Opuściłem ręce i dopiero teraz spojrzałem na dziewczynę. Zatroszczyli się o nią. Przynieśli jej turystyczne łóżeczko i umieścili je na trawniku, w zacisznym kącie, między różami a pierwszym krzewem owego szpaleru, w który wpadała ścieżka. Nie zapomnieli również o kocu. Wezgłowie łóżeczka było uniesione.

Uśmiechnąłem się i podszedłem bliżej. Spała. Przekrzywiła głowę, i oparła policzek na otwartej dłoni. Koc zsunął jej się na piersi, odsłaniając ramiączka białej sukienki. Miała lekko rozchylone wargi. Dwa kosmyki złocistych włosów opadły jej na czoło. Jeden z nich sięgał kącika oka. Podszedłem jeszcze bliżej, pochyliłem się i dotknąłem ustami jej ust. Właśnie tak. Nie był to pocałunek. Musiała jednak spać bardzo czujnie. Natychmiast podniosła powieki, zamrugała nimi i oczy jej się raptownie rozszerzyły. W następnym momencie usiadła, wyprostowana, i odruchowo podciągnęła koc nieco wyżej.

— Przyjechał książę — powiedziałem. — Czas wstawać. Krasnoludki poszły już do pracy. Słyszysz, jak śpiewają? — pomachałem ręką, wskazując korony drzew. Ptaki albo nie lubiły krasnoludków, albo nie spodobał im się mój ruch, bo jak na złość akurat przycichły. Ale zdążyła je jeszcze usłyszeć, lub też domyśliła się, o czym mówię. Po raz pierwszy ujrzałem jej uśmiech. Było to coś równie krótkiego i nieuchwytnego jak błysk w potoku, którego powierzchnię musnął rozpędzony pstrąg. Zmarszczyła brwi i leciutko przejechała palcem po wargach. Nie znalazła jednak na nich niczego, co pozwoliłoby jej się przekonać, czy to jakieś dotknięcie należało do snu, czy też właśnie ją z niego wyrwało. Wobec tego poprawiła sobie pod kocem sukienkę i wstała. Bezwiednym gestem odrzuciła włosy z czoła. Potrząsnęła głową.