Выбрать главу

To była rzeczywiście prześliczna dziewczyna.

— Bardzo pana przepraszam — odezwała się, mimo wszystko nieco zmieszana. — Zaspałam…

— Nic dziwnego — podchwyciłem prędko. — Biedactwo. Czekałaś na mnie tak długo. Wolę nie myśleć, jak długo. Od wczoraj? Przedwczoraj? Od tygodnia?

Odpowiedziała jeszcze prędzej.

— Och nie, nie. Od wczoraj…

Rozłożyłem bezradnie ręce.

— Widzisz. To ja przepraszam. Ale wiesz, nagle przypomniałem sobie, że mam coś bardzo pilnego do załatwienia. Nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro. Przecież moje badania, a więc i nasza wędrówka po pawilonach, miały trwać tylko jeden dzień. Poza tym — uśmiechnąłem się szerzej — straciliśmy wieczór w altanie. I całą noc…

Nic nie powiedziała. Strzepnęła koc, złożyła go, umieściła w nogach łóżeczka, po czym zeszła z trawnika na ścieżkę i przybrała wyczekującą pozę. Nie dałem się prosić. Zerknąłem przed siebie i ruszyłem za zieloną strzałką.

Skończył się szpaler zarośli, zaczęła polana z okrągłym pagórkiem, którego kształty mogłyby zainteresować archeologów, ale mnie nie przypadły do gustu. Tajemnicza całodobowa eskapada w najmniejszym stopniu nie pogorszyła mojego znakomitego samopoczucia, niemniej z jakichś niejasnych powodów zaczynałem powoli patrzeć ze zniechęceniem na wszystko, co choć trochę przypominało kopułę. Za polaną był lasek, za laskiem pierścień ogromnych buków, a wewnątrz pierścienia pawilon. Regularna niebieskoszara półkula o promieniu liczącym mniej więcej trzydzieści metrów. Do połowy wysokości obejmowały ją gałęzie posadzonych za bukami płaczących jesionów. Ich cień kładł się na drzwiach, nad którymi, kiedy się zbliżyłem, zapłonęła seledynowa strzałka. Zrobiła to za wcześnie.

Tak przynajmniej osądziła dziewczyna. Znowu wybiegła przede mnie i zatrzymała się. Naturalnie, ja też stanąłem. Odgarnąłem zwisające gałązki, które zasłoniły mi widok i spytałem zachęcającym tonem:

— Wracamy? Zorientowałaś się, że trzeba jeszcze raz? Bez ściągaczki? Brawo! Robimy postępy!

Bezwiednie dotknęła miejsca, gdzie pod sukienką znajdowała się dziurkowana folia. Następnie potrząsnęła przecząco głową i powiedziała:

— Nie, nie. Tylko… Bardzo pana przepraszam, czy nie zechciałby pan tu chwileczkę zaczekać? Muszę tam — zrobiła gest w kierunku drzwi — zajrzeć najpierw na moment sama. To będzie trwało najwyżej minutę…

Sposępniałem.

— Minuta bez ciebie? Toż to wieczność!

— Proszę pana…

— Musisz ich uprzedzić, co? Nie są przygotowani, bo skąd mieli wiedzieć, na jak długo wyskoczyłem, żeby załatwić to coś, co miałem do załatwienia. Dali ci łóżeczko i kocyk, ale nie mogli przewidzieć, ile nocy przyjdzie ci spędzić w polowych warunkach. A gdybym tak zaskoczył ich nie przygotowanych… strach pomyśleć, co mógłbym zobaczyć. Albo i usłyszeć. Krzątają się właśnie przy zwisającej nad leżanką pajęczynie i wymieniają fachowe uwagi. Ja cichutko uchylam drzwi…

— Bardzo proszę…

— Zapomniałaś o telefonach? — mijaliśmy po drodze dwa lub trzy z tych aparacików, rozsianych po całej Ziemi, za pośrednictwem których można w trzydzieści sekund zamówić hotel w Kioto, wysłuchać lokalnej prognozy pogody dla Zewnętrznych Hybrydów, nawymyślać kustoszowi skansenu Aborygenów i zgłosić się do Biura Emigracyjnego na Cape Canaveral. A jeszcze, korzystając z okazji, kazać sobie jakiemuś komputerowi przeczytać fragment raportu Betona według Pliniusza Starszego, zawierający wzmiankę o Yeti, oraz uprzedzić żonę, że po południu ma się ważną konferencję. Telefony były tu dyskretnie wkomponowane w zieleń, ale stały na swoich gałązkowatych nóżkach zbyt blisko ścieżki, by można je przeoczyć.

— No? — powtórzyłem z udanym zdziwieniem. — Czemu do nich nie zadzwoniłaś?

Dobrze znałem odpowiedź.

— Przy pa… — wydała urwany odgłos, przypominający łkanie i zakryła dłonią usta. Tak. Ta dziewczyna przenigdy nie zrobiłaby kariery jako polityk, albo wtyczka konkurencyjnego lobby. Zafascynowany jej urodą reżyser kręcący film o życiu Maty Hari, wyrzuciłby ją po pierwszych próbnych zdjęciach. — Proszę pana… — usłyszałem w końcu coś całkiem nowego.

— Marku! — burknąłem srogo.

— Panie Marku…

— Marku!

Znowu ten jęk.

— Marku…

Wybuchnąłem śmiechem.

— Idź, kochanie, idź — powiedziałem czule. — Będę na ciebie czekać, choćby siedem dni i siedem nocy… bez koca ani łóżeczka.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, jak chmura przesłaniająca księżyc, wszedłem na trawnik i oparłem się plecami o pień najbliższego drzewa. Ogarnęły mnie półmrok i kojący chłód. Powiodłem wzrokiem po parku. Błogi spokój. Mnóstwo zieleni. Mnóstwo kwiatów. Ptaki.

Czegoś mi w tym widoku brakowało. Siebie? Naturalnie, też, ale teraz nie o to chodzi. To coś ma wprawdzie związek ze mną, jednak nie dotyczy mojej pamięci. Faktu, że w niej nie istnieję. Dotyczy rzeczy, która jest w tej chwili, tu, gdzie stoję i wszędzie, gdzie spojrzę. Co to takiego? A, mniejsza o to. Nie zadaję pytań innym, nie będę ich stawiać samemu sobie. Zresztą, nie mam pytań. Zaraz. Może przypadkiem właśnie trafiłem. Może to, czego mi brakuje, jest jakimś pytaniem. Wylęgło się we mnie, rozpoczęło drogę ku światłu, lecz mrok był zbyt gęsty. Zostało po nim jedynie poczucie, że coś przeszło obok. Mogło być nic nie znaczącą efemerydą, zupełną bzdurą, niemniej należałoby się co do tego upewnić. Nie upewniłem się, bo nie zauważyłem, że coś przechodzi.

Brednie. Niczego mi nie brakuje. To wszystko dlatego, że nie widzę przed sobą żadnej strzałki. I że nie ma przy mnie złotowłosej dziewczyny, do której mógłbym szczerzyć zęby. Minuta dawno już minęła. Za długo jestem sam.

W tym momencie, jakby ktoś właśnie doszedł do identycznego wniosku, zmaterializowała się koło mnie dziwaczna postać. Mężczyzna. Nie stary i nie młody, smukły, zgrabny, z uderzająco piękną twarzą. Zbyt piękną. Wyglądała jak odlana ze szczerego złota. Jednak ten, kto sporządzał formę, do ostatniej chwili nie mógł się zdecydować, czy jego dzieło ma przedstawiać Adonisa, czy Afrodytę. W końcu machnął ręką i sportretował oboje kochanków naraz. Ale materiału wystarczyło mu tylko na jedną figurę i jedną złotą gębę.

Musiał po prostu wyjść zza drzewa, lecz określenie: zmaterializował się, znacznie lepiej oddawało efekt sytuacyjny, jakiego byłem świadkiem.

— Dobro zwycięża — usłyszałem miły, głęboki głos. Brakowało mu tylko dźwięczności. Zawsze jej brakuje, kiedy mówiąc używa się automatycznego tłumacza. On nosił swój przyczepiony do małżowiny ucha. Adonisofrodyta z jednym kolczykiem, naturalnie złotym, żeby ładnie harmonizował z karnacją ciała i, jakżeby inaczej, złotymi włosami. Zresztą złota była również powiewna, luźna bluzka, którą miał na sobie, oraz bufiaste spodnie, szyte w Bakczysaraju, dawno temu i nie dla niego. Gołe stopy wsunął w miękkie, złote pantofle. Powinny mieć złote skrzydełka przy piętach, lecz dziś wyjątkowo zostawił je na safianowej poduszce obok złotego nocnika. Śpieszyło mu się.

— Dobro zwycięża?

Wariat. Pewnie przywieźli go z jakiejś zapomnianej wysepki na Pacyfiku, skoro musiał posługiwać się tłumaczem. Albo też ubrdał sobie w swoim obłędzie, że jest Wielkim Nieznajomym. Proszę. A więc jednak bawię w domu wariatów. Zaciszne pawilony, dyskretnie rozrzucone w ogromnym parku… Nieźle pomyślane.